www.mariusztravel.com logo


CHILE
TORRES DEL PAINE, CARRETERA AUSTRAL, PUYEHUE I OKOLICE PUCÓN (luty - kwiecień 2005)   zdjęcia

Z argentyńskiego miasta Ushuaia na Ziemi Ognistej pojechałem prosto do Puerto Natales w Chile.  W pobliżu znajduje się Park Narodowy Torres del Paine, czyli "Wieże Paine", miejsce znane miłośnikom gór na całym świecie.  Trudno byłoby znaleźć kogoś kto zaprzeczy, że są to jedne z najpiękniejszych gór świata.  100 tysięcy ludzi rocznie odwiedza to miejsce, a wiele osób spędza tam co najmniej 3 lub 4 dni.  Ja potrzebowałem 15-stu, ale to ekstremalny przypadek.
Pierwsze kilka dni treku były takie sobie, bo północna cześć Parku nie jest tak zachwycająca, albo po prostu wymagania są bardzo wysokie.  Potem następuje przejście przez przełęcz John Garner i wyłania się dolina.  Ale nie taka zwykła, tylko ogromna i po brzegi wypełniona lodem, który spływa z patagońskiego lądolodu.  Oto lodowiec Grey.  Widok jest niesamowity!  Gdybym nie widział wcześniej zdjęć, na pewno zrobiłby jeszcze większe wrażenie.  Ścieżka prowadzi wzdłuż lodowca, zmierzając w dół ku jego końcowi.   Tam jęzor rozdwaja się i otacza skalistą górkę (nunatak).  Ale tylko do połowy, bo od drugiej strony jest już jezioro Grey.  Ciekawa taka wyspa, otoczona wodą w stanie stałym z jednej strony, i w stanie ciekłym z drugiej.

Następnego dnia czekła dolina Valle de los Frances, czyli następny cud.  Otoczona ścianami skalnymi na 1km wysokimi, na środku przecięta górą o kształcie płetwy rekina (i nazwie też - Aleta de Tiburon).  Dalej droga prowadzi wzdłuż błękitnego jeziora Nordenskjord do samych Wież Paine, od których wzięła się nazwa całego masywu.  Kemping wypełniony był dziwną mieszanką ludzi, od takich, którzy pierwszy raz przyszli w góry do najlepszych alpinistów, którzy zdobywają te pionowe ściany skalne o wysokości ponad 1km!  Rano przed świtem zaczyna się 45-cio minutowa wspinaczka do punktu widokowego na wieże, aby oglądać wschód słońca.  To chyba mój najbardziej niezapomniany moment z całej podróży.  Miałem szczęście, bezchmurne niebo, zero wiatru.  Zimno, ale pomimo tego jakieś 30 osób cierpliwie czekało na pierwszy promyk słońca, wpatrując się w 3 zajebiście ogromne góry skalne na wprost przed nami (przepraszam za wyrażenie, ale takie są).  Bo jak opisać skałę, która ma 1000 metrów wysokości?  A tam stoją 3 takie skały, jedna koło drugiej.  Pionowe, granitowe skały.  Skąd się tam wzięły?  To efekt działania kilku czynników, ale przede wszystkim lodowców.  Siedzisz sobie i patrzysz jak te kolosy wyłaniają się z ciemności.  Powoli zaczynają zmieniać kolor.  Najpierw stają się trochę różowe.  Potem pierwsze promienie oświetlają szczyty, potem coraz więcej, aż w końcu całe są czerwone!  Następnie pomarańczowe, złote, żółte...  Czasem chmurka zakryje szczyt, albo środek...  Całą kliszę wypstrykałem.

Po tym spektaklu zszedłem po namiot i ruszyłem dalej.  Już tylko 1 miejsce mi zostało do obfotografowania, ale niestety  zanim tam dotarłem, wybuchł pożar i dym przesłonił góry.  Chłopak z Czech gotował śniadanie.  Wiało strasznie i zanim się spostrzegł, ogień zajął krzak, i już koniec.  Był bezsilny w obliczu żywiołu.  Spłonęło, o ile pamiętam, 200 tysięcy km2 w ciągu następnego miesiąca, bo tyle trwał ten pożar.  Pamiętam tą noc wietrzną, w ogóle nie spałem bo tak namiotem szarpało.  Aż w końcu o 4 rano zrezygnowałem,  zwinąłem namiot i poszedłem obejrzeć wschód słońca nad jeziorem.  Tego dnia widziałem jakieś dziwne chmury, ale to nie były chmury tylko dym.  Kiedy wiatr ustał, dym spowił całe góry jakby mgłą, i na tym się skończyło robienie zdjęć.  Miałem szczęście, że zdążyłem zobaczyć to, co najważniejsze w Torres del Paine.

Następnie spędziłem 2 tygodnie w Argentynie podziwiając lodowiec Perito Moreno oraz masyw Fitz Roya.  Planowałem wyprawę na lądolód, ale pogoda się popsuła i nie wyszło nic z moich planów.  Wtedy zwinąłem majdan i wróciłem do Chile.  Tym razem jednak inaczej niż zwykle, bo na piechotę.  Najpierw pojechałem busem do jeziora Desierto, potem szedłem na nogach 6 godzin wzdłuż brzegu.  Jezioro jest błękitne, otoczone górami i wiszącymi na nich lodowcami.  Po drugiej stronie jeziora znajduje się budka graniczna.  Tam dopełniłem formalności, i poszedłem dalej.  Po 2 godzinach doszedłem ścieżką do samej granicy.  Stoi słup i wielki znak "Witamy w Chile".  Tak w lesie, przy ścieżce.  Jeszcze 4 godziny marszu i dotarłem do następnego jeziora, Lago O'Higgins.  Jest ogromne, o wielu odnogach otoczonych ośnieżonymi górami, koloru zielononiebieskiego.  Siedziałem chyba z 2 godziny na skałce i podziwiałem.  2 razy w tygodniu po jeziorze pływa stateczek, i na niego właśnie musiałem zdążyć.  3 godziny płyneliśmy wzdłuż jednej z odnóg jeziora do miasteczka Villa O'Higgins.  Tam zaczyna się droga szutrowa zbudowana 5 lat temu, więc można kontynuować podróż autobusem.  Wcześniej jedyną opcją był tylko samolot albo ten statek, którym przypłynąłem.

Pewna miła para z Santiago jechała z przystani do miasteczka i mnie podwieźli.  Po drodze widzieliśmy faceta palącego ognisko pod płachtą rozwieszoną pomiędzy drzewami.  Okazało się, że on żyje w lesie od urodzenia, kiedyś z rodzicami a teraz sam.  Hoduje zwierzęta i raz na rok przychodzi do miasteczka je sprzedać oraz kupić to, co mu potrzeba. Motorówka mu to wiezie, a on wraca konno, 2 dni drogi.  Ubrany schludnie, dziarski, umie pisać i czytać, wie co się na świecie dzieje bo słucha radia (na szczęście nie Maryja, choć jestem pewien, że tam też dociera).  Nieźle, co?
Okazało się, że z miasteczka odjeżdża tylko 1 autobus na tydzień, i właśnie pojechał rano przed naszym przybyciem.  Na szczęście pomogła nam znowu ta para z Santiago, mieli dżipa i zabrali mnie i 2 Włochów.  Świetne widoki po drodze, lasy dziewicze wkoło, jeziora i rzeki.  Potem prom malutki na 3 samochody przewiózł nas przez jezioro (pływa 2 razy dziennie tylko).  Cały dzień jechaliśmy do następnego miasta, o nazwie Coyhaique.  Tam był supermarket mały, ale pełen wszystkiego od jedzenia do siodeł, silników do motorówek itd.  Stamtąd już na szczęście mieliśmy autobus na północ codziennie.

Następny stop to marmurowe wysepki Capillas de Marmol.  Płynie się tam motorówką oczywiście.  Wysokie, gładkie skały sterczą ponad wodę.  Wpływa się w różne kanały i przesmyki wyżłobione przez wodę.  Świetnie.  Potem pojechałem autobusem na północ do Villa Castillo i zacząłem następny trek.  Rozbiłem namiot i zorientowałem się, że nie mam aparatu.  Zostawiłem mały plecak w autobusie!  Zwinąłem się szybko i na stopa pojechałem 70km do miasta, gdzie autobus kończył trasę.  Było późno i niedziela, ale jedno okienko było jeszcze otwarte - akurat moja firma!  Zawieźli mnie do zajezdni autobusów, i tam odszukaliśmy ten, którym jechałem.  W środku znalazła się moja zguba!  Ale szczęście!

Wróciłem na trek.  W pierwszy dzień od razu miałem przeprawę.  Trzy rwące i zimne rzeki musiałem przejść na boso i dotarłem do jakiegoś pustego, drewnianego domu.  Napaliłem w piecu i patrzałem jak leje deszcz.  Padało całą noc, następny dzień i noc.  Nie było szans na kontynuowanie.  Na szczęście przejeżdżał leśniczy dżipem i mnie zabrał z powrotem do drogi.  Każdy strumyk zmienił się w rzekę, a rzeki niebezpiecznie przybrały.  Toyota jak czołg przejechała przez wodę sięgającą sporo ponad drzwi.  Super!
 
Pojechałem dalej na północ, ale pogoda nie dopisywała.  Na zachodnią stronę Andów spada prawie cały deszcz Patagonii.  Dlatego strona argentyńska to suche, trawiaste stepy. Więc przejechałem na wschodnią, argentyńską stronę Andów w poszukiwaniu słonecznej pogody.  Spędziłem tam miesiąc po czym wróciłem do Chile.  Zaraz za granicą zacząłem trek do gorących źródeł Puyehue.  Pierwszy dzień to długie podejście pod górę przez las do domku - schroniska.  Tu w kilka osób paliliśmy w piecu i stworzyła się super grupka. Następnego dnia poszliśmy do samych gorących źródeł.  Wkoło wulkany, a zastygła lawa wyglądała jak czarny, skamieniały lodowiec.  Wszędzie pustynia, ale gdzie tylko woda płynie tam zaraz robi się zielono i pięknie.  Przy jednej rzeczce wypływa woda przyjemnie gorąca, zupełnie naturalnie, żadnych śladów cywilizacji wkoło.  Wieczorem wszyscy siedzieliśmy w namiotach bo się rozpadało, 5C, wiatr, brrrrr.  Aż w końcu myślę - muszę coś zrobić.  Co prawda to wbrew naturze wchodzić do wody kiedy jest zimno, ale się rozebrałem i biegusiem hyc!  Wskoczyłem do gorącego źródełka!  Po 15 min już w 5 osób sobie siedzieliśmy!  Zrobiło się późno, ale jak tu wyjść?  Zimno, ciemno, wiatr, 5C!  W końcu głód nas do tego zmusił  Po omacku trafiłem do namiotu, wytarłem się i już było cieplutko.
 
Następnego dnia do poszliśmy gejzerów, buchająca para, bulgoczące błota.  Kolejnego ranka mróz ściskał a my już o świcie siedzieliśmy w gorącej wodzie, ja sobie śniadanko przyniosłem, słoneczko wyszło, to jest życie!  Tego dnia wróciliśmy do schroniska z dnia pierwszego.  Ja jeszcze szybko na pobliski wulkan Puyehue 2236m wszedłem.  Na szczycie poczekałem na zachód słońca, a potem w 21 minut zbiegłem do schroniska.  Aż 1300m w dół!  Tak jakoś mnie energia rozpierała, chyba za bardzo się wybyczylem w tych gorących źródłach!

Potem pojechałem do miasteczka Pucon u podnóża aktywnego wulkanu Villarrica.  Jest tam plaża nad jeziorem, a dymiący, ośnieżony wulkan góruje nad miastem.  Poszedłem na trek, 5 dni.  Smutno było, bo akurat Papież umarł.  W pierwszy dzień, według przewodnika, powinienem mijać wodę kilka razy.  Ale że była jesień i mało wody płynęło, nie było jej nawet widać, bo znikała pod pokładami starej, zastygłej, porowatej lawy.  Na koniec dnia powinienem dojść do rzeczki, która podobno zawsze płynie.  A tu nic!  Już nie wiedziałem co robić, wracać czy ryzykować.  Nie było mowy o jedzeniu, bo to nasila pragnienie.  Rozłożyłem matę, na to śpiwór, wskoczyłem do środka i już chciałem spać.  Jeszcze ciągle słuchałem muzyki i podziwiałem niebo niesamowicie gwieździste.  Wyłączyłem MP3, wyjąłem słuchawki i usłyszałem szum, coś jakby woda.  Poszedłem pod górę jakieś 50 metrów i jest!!!  Znalazłem mały wodospadzik.  Woda wypływała nagle i znikała równie szybko.  Byłem uratowany.  Następny dzień był słoneczny, ale potem się rozpadało.  Śniegu nawiało po kolana i musiałem zejść w dół, nie było sensu kontynuować.  Po drodze krajobrazy były wspaniałe.  Masa zastygłej lawy, kolorowe drzewa, wulkany.

W Pucon spotkałem znajomych z Australii i wynajęliśmy wspólnie mieszkanko na tydzień.  Super było, to rower, to samochód wynajęliśmy, żeby zwiedzić okolicę.  A jednej nocy pojechaliśmy do gorących źródeł Los Pozones.  Wspaniale się siedzi w wodzie gdy wkoło mróz, a nad głową rozpościera się gwieździste niebo.  Skusiłem się też na spływ pontonem po rzece Trancura.  Pokonywaliśmy wodospady klasy od 3 do 4+.  Ponton znikał pod spienioną wodą po każdym wodospadzie!  Na koniec moi znajomi pojechali dalej, a wulkan Villarrica został zamknięty ze względu na nadmierna aktywność.  W nocy widać było ogień buchający ze stożka.  Jak to usłyszałem to zaraz chciałem tam wejść, bo kiedy jest mniej aktywny to setki ludzi tam wchodzą, a niestety można tylko z przewodnikiem.  Ale kiedy jest zamknięty to co innego.  Nikogo nie ma.

Wypożyczyłem raki i maskę gazową.  Przespałem się trochę i wystartowałem przed 2 w nocy.  O tej godzinie nie ma transportu więc na nogach z samego miasteczka poszedłem.  Po drodze wściekłe psy na kilometr mnie wyczuwały i ujadaniem zdradzały moja obecność.  Bałem się, że mnie ktoś zawróci z drogi.  O 4 rano przechodziłem koło jakiejś chaty, a psy wyły od dawna.  Nagle huk!  I następny!  Ktoś chyba petardy zaczął rzucać!  Najwyraźniej przestraszył się mnie, a ja jego.  Wariat.

Minąłem wszystkie punkty kontrolne, te prawdziwe, i te urojone.  Wschód słońca przywitałem już na zboczu wulkanu.  Założyłem raki i po stromym lodzie doszedłem do krateru.  Powoli, bo byłem już bardzo zmęczony.  Tylko 3 godziny spałem a już od dziewięciu godzin maszerowałem.  Co jakiś czas wulkan tak huknie i buchnie dymem, że zakładam pampersa.  Ale idę dalej.  Wspiąłem się w sumie 2850m, więcej niż od morza na Rysy w te 9 godzin.  Wreszcie stanąłem na brzegu krateru.  Przyznam się do strachu, trzęsącą ręką pstryknąłem kilka zdjęć.  Wulkan był bardzo zły, syczał i grzmiał.  Brzeg krateru był zasypany popiołem i kamieniami, wyraźnie można oberwać czymś gorącym spadającym z nieba.  Co chwila buchał dymem i gazem trującym.  Huk, kamienie jak z procy leciały w górę niczym wypluwane przez potwora skrytego w kraterze.  Na szczęście spadały w bezpiecznej odległości.  Pobiegłem w lewo trochę wyżej, żeby zajrzeć do tej rozgrzanej do czerwoności dziury, z której buchał gaz.  Szybko zrobiłem zdjęcie i popędziłem ile sił w nogach w dół.  Czułem się taki malutki i zagrożony przez ten straszny i nieprzewidywalny żywioł.  Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem poziom adrenaliny tak niebezpiecznie wysoki!  Ale dało się, hurrra!

To była moja ostatnia przygoda w Chile.  Przejechałem granicę u podnóża wulkanu Lanin, górującego aż 2km ponad drogą i naszymi głowami.  Akurat las nabrał pięknych, jesiennych kolorów.  Szkoda, że autobus nie zatrzymuje się na żądanie.  Na przykład, kiedy ktoś bardzo potrzebuje zrobić zdjęcie.  Muszę przyznać, że Chile do końca zachwycało.  zdjęcia