www.mariusztravel.com logo


PERU

ZDOBYCIE HUASCARÁN 6768m, NAJWYŻSZEJ GÓRY PERU (sierpień 2007)   zdjęcia

Po zdobyciu Pisco, byłem gotowy na coś naprawdę dużego.  Huascaran Sur jest najwyższą górą w Peru i mierzy 6768mnpm.  Jego potężne lodowce wznoszą się wysoko ponad wszystkie inne góry w okolicy.  Na wyprawę przygotowałem się ze Stefanem z Niemiec oraz Janet z Peru.  Janet chciała dojść tylko do Obozu 1 na wysokości 5200m.  Zakupiliśmy prowiant, wypożyczyliśmy sprzęt i wcześnie rano pojechaliśmy do wioski Musho.  Tam wynajęliśmy 2 osły, na które poganiacz, zwany arriero, zapakował nasze ciężkie plecaki.  Ruszyliśmy w stronę Huascaran, piętrzącym się wysoko ponad nami, jako biała, błyszcząca masa lodu.  Zakurzona ścieżka prowadziła przez las eukaliptusów a następnie trawiaste wzgórza aż do Base Camp.  Tam kończyła się ścieżka i kontrakt naszego arriero.Wzięliśmy plecaki na plecy i zaczęliśmy wspinaczkę po skałach.  Mój plecak, ważący 35kg, był szczególnie ciężki.  Po 3 godzinach dotarliśmy do schroniska "Don Bosquo Huascaran" na wysokości 4670m.  Rozbiliśmy namioty w pobliżu i objadaliśmy się słodyczami.   Mieliśmy wspaniały widok na dolinę i góry Cordillera Negra po jej drugiej stronie.  Tam właśnie zniknęło czerwone słońce, malując niebo całą gamą ciepłych kolorów.  Już się ściemniało kiedy kończyliśmy gotować to co zwykle się gotuje w górach - makaron.  Zrobiło się zimno, ale nie zamieniłbym naszej restauracji "Pod gwieździstym niebem" na żadną inną.

Obóz na lodowcu

Następnego dnia spakowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy w stronę bliskiego już lodowca.  Po pół godziny czasami stromych skał byliśmy na miejscu.  Ubraliśmy plastikowe buty, raki, cieplejsze kurtki i byliśmy gotowi.  Z czekanami w ręku, zaczęliśmy mozolną wspinaczkę do Obozu 1.  Huascaran wydawał się tak blisko, ale to tylko złudzenie.  Po prostu jest tak ogromny, ze wydaje się być w zasięgu ręki.  Mocne, tropikalne słońce odbija się od śniegu i pali twarz, a lodowiec wydaje się nie mieć końca.  Za każdym wzgórzem pojawia się następne, a cel w ogóle się nie zbliża.  Jednak po 4 godzinach w końcu dotarliśmy do Obozu 1 na wysokości 5200m.  Było tam już sporo namiotów ekspedycji niemieckiej, która liczyła 13 osób plus tragarze i przewodnicy.  Mieliśmy przed sobą 8 godzin odpoczynku i postanowiliśmy w pełni go wykorzystać.

Wspinaczka na szczyt

O 10 w nocy byliśmy już ubrani, przepasani liną i gotowi do ataku.  Księżyc oświetlał wyraźną ścieżkę prowadzącą w górę lodowca.  Ruszyliśmy.  Pierwszą przeszkodą była ogromna szczelina w lodowcu, z bryłą lodu zakleszczoną pomiędzy jej pionowymi ścianami.  Ubezpieczając się, powoli, ostrożnie, przedostaliśmy się na drugą stronę.  Ścieżka dalej pięła się w górę wśród potężnych seraków groźnie wiszących po obu stronach rynny zwanej "Candeletta".  Wyszliśmy w końcu na bardziej płaski teren i skręciliśmy w lewo, w stronę Obozu 2.  W pewnym momencie usłyszeliśmy zbliżający się huk.  Stanęliśmy jak wryci rozglądając się, ale w ciemności nie było widać żadnej lawiny.  Po kilkunastu sekundach nastała cisza.  Ruszyliśmy dalej.

Ciągle jeszcze było mi ciepło, ale zaczął wiać wiatr i ubrałem ostatnią już kurtkę i spodnie.  Kiedy doszliśmy do Obozu 2 pomiędzy Huascaran Sur i sąsiednim, niższym Huascaran Norte, byliśmy już zmęczeni i zmarznięci.  Stefan zobaczył sylwetki kilku namiotów w dole, i zeszliśmy tam poszukać schronienia.  Jednak kiedy się zbliżyliśmy, namioty okazały się wielkimi bryłami lodu.  Próbowaliśmy schować się przed wiatrem za tą największą, ale bez skutku.  Jedynym sposobem było kontynuowanie wspinaczki, inaczej kilkunastostopniowy mróz i wiatr wyziębiają organizm w mgnieniu oka.

Szliśmy więc dalej, czasami bardziej a czasami mniej stromą ścieżką wydeptaną na śniegu.  Przeskoczyliśmy szczelinę i mieliśmy przed sobą 20-sto metrową, stromą rynnę.  Wspięliśmy się na jej szczyt i dalej w lewo po prawie równie stromym lodzie.  Przełożyłem linę na drugą stronę i zrobiło się ciemno... Z rozpaczliwą bezsilnością patrzałem jak moja latarka, strącona liną z głowy, spadała w dół...  Stoczyła się do rynny i gdzieś dalej w głębię szczeliny.  Na szczęście niebo już się robiło jasne na wschodzie, więc kontynuowaliśmy.  Powoli pięliśmy się w górę, kiedy pierwsze promienie długo oczekiwanego słońca oświetliły białe ściany sąsiednich gór.  Najpierw na czerwono, potem na pomarańczowo, aby w końcu przywrócić im zwykłą biel.

My jednak wspinaliśmy się po stronie północnej i długo jeszcze nie mieliśmy poczuć ciepłych promieni naszej życiodajnej gwiazdy.  Plecak ciążył coraz bardziej i zastanawiałem się, czy w ogóle damy radę dotrzeć na szczyt.  Szliśmy powoli, odpoczywając co 10 kroków, wycieńczeni bezsennością i wielogodzinnym marszem.  W takim tempie cel wyprawy pozostawał bardzo daleki.  W miarę upływu godzin, mój wysokościomierz powoli zaczął pokazywać pożądane cyferki.  Dochodziła godzina 11 kiedy weszliśmy na szczyt kolejnego wzgórza.  Było płasko i słonecznie.  I wtedy uświadomiłem sobie że, jak okiem sięgnąć, wszystko dookoła znajdowało się poniżej.  Byliśmy na szczycie!!!  6768m!  Przepiękny widok rozpościerał się na wszystkie bardziej i mniej znane ośnieżone szczyty Cordillera Blanca.

Powrót

Po krótkim odpoczynku czas na zdjęcia i radość z osiągniętego celu.  Ale jeszcze mieliśmy wiele przed sobą.  Zaczęliśmy zejście do Obozu 2, mijając imponujące ściany lodu, na które nie zwracałem wcześniej uwagi.  Postanowiłem zejść do szczeliny gdzie prawdopodobnie dogorywała moja bezcenna latarka.  Umocowałem linę i zszedłem w dół, przeszukując dostępne miejsca.  Bez skutku.  Wiedziałem, że nie ma szans, ale musiałem spróbować.  Minęliśmy Obóz 2, pełen namiotów niemieckiej ekspedycji.  Zeszliśmy w dół pośród seraków Candaletty a zachodzące słońce właśnie rzucało ostatnie, czerwone promienie.  Już się ściemniało kiedy dotarliśmy do namiotów.  Po dwudziestu godzinach byliśmy po prostu wykończeni.

Następnego dnia zwinęliśmy namioty, zeszliśmy do schroniska i dalej w dół krętą ścieżką aż do Musho.  Tego dnia rozpoczęliśmy na lodowcu, następnie poprzez skały i kamienie, trawiaste wzgórza i w końcu las, zeszliśmy do doliny gdzie pola uprawne i ich właściciele, tzw. campesinos, prażą się w słońcu.  Tego samego dnia wróciliśmy do Huaraz, gdzie jak zwykle, najwyższym priorytetem był prysznic, a następnie porządna kolacja.  zdjęcia