RUMUNIA
MARAMURESZ, GÓRY BIHOR ORAZ TIMIȘOARA (wrzesień 2008)
zdjęcia
Pierwsze wrażenia z Rumunii nie były najlepsze. Zaraz za granicą
zajechaliśmy na stację benzynową, aby kupić winietę (25 zł na miesiąc).
Kręciło się kilkunastu młodych Cyganów i nie podobało mi się
to. Pojechaliśmy do pobliskiego miasta Satu Mare, gdzie
najbardziej utkwił mi w
pamięci znak „Unia Europejska 0 km”. Widać
że
Rumuni z
entuzjazmem przyjęli wejście do Unii! W dalszej
podróży
często widzieliśmy charakterystyczną flagę
z gwiazdkami w przeróżnych miejscach. Następnie chcieliśmy
pojechać do
Baia Mare podrzędną drogą wzdłuż rzeki, ale to był fatalny pomysł.
Jechaliśmy po czymś, co kiedyś było asfaltem aż do momentu, kiedy
dalsza jazda nie miała sensu. Asfalt zniknął zupełnie, a wzrok mijanych
wieśniaków był jednoznaczny: "z choinki spadliście czy co"?
Na pocieszenie nazbieraliśmy
sobie orzechów pod drzewami, które rosły
wzdłuż
drogi. Później okazało się, że Rumunia to
prawdziwy „orzechowy
kraj” i wiele dróg jest obsadzonych orzechowcami.
Od tej
pory moje dłonie miały ten charakterystyczny, mało atrakcyjny kolor,
jaki zostawia sok
młodych orzechów, a w samochodzie zaczęliśmy wozić kamienie
do
ich łupania. A dokładniej, od momentu kiedy złamałem zęba gryząc jakąś
twardszą sztukę.
Tego dnia zdążyliśmy jeszcze zwiedzić Baia Mare, gdzie Ela, dla
przykładu, potrąciła głupiego psa. Zaznaczam, że lekko i niechcący, bo
nie dostanę obiadu! Bestia rozsiadła się na środku ronda i zamiast
uciekać, pomachała ogonem. Ela źle odczytała jego intencje i
bum! Nie wiem czy to przypadek, ale od tamtej pory wszystkie
psy
(a jest ich w Rumunii niemało) na nasz widok schodziły z
drogi... Zwierzęta
domowe, ludzie i furmanki to plaga na niektórych drogach,
wzdłuż których w nieskończoność ciągną się wioski
i
miasteczka. Brak chodników zmusza ludzi do chodzenia po
drodze,
to rozumiem. Ale dlaczego nie schodzą z drogi kiedy
nadjeżdża
samochód, tego nie rozumiem. Jednego razu szerokim łukiem
wyprzedziłem rowerzystę, bo jechał zygzakiem. Myślałem, że pijany, a
on? Jakby nigdy nic, w ręce trzymał komórkę i pisał sms-a!
W poszukiwaniu bezpiecznego miejsca na nocleg pojechaliśmy w pobliskie
góry, gdzie rozbiliśmy namiot po raz pierwszy w tej
podróży. Prawie nigdy nie mieliśmy problemu ze znalezieniem
odpowiedniego miejsca na namiot, szczególnie w Rumunii,
gdzie
rozbijanie się na dziko nie jest zabronione. Rano powitało
nas
słoneczko i myśleliśmy, że zawsze tak będzie. Pojechaliśmy
zwiedzać wioski Șurdești, Budești oraz
Ocna Șugatag. Trzeba
wiedzieć, że w Maramureszu ludowi artyści upodobali sobie drewno. W
wioskach nie sposób przeoczyć słynne rzeźbione bramy, ani
tym
bardziej wspaniałe drewniane cerkwie. Na zewnątrz zwracają uwagę
wysokie, strzeliste wieże, a w środku liczne malowidła i świeczki.
Życie w wioskach wydaje się płynąć powoli, bezszelestnie. Przechodzący
ludzie mówią "dzień dobry", tylko czasami ktoś ciekawski
przypatruje się turystom zza płotu. Zaskoczyło mnie to, jak mili są tam
ludzie. Na przykład, kiedy chcieliśmy zrobić zdjęcie dziadkowi z
furmanką na Mazurach, zażyczył sobie 10 zł. Kiedy w Rumunii
robiłem zdjęcia przejeżdżającym furmankom, często ludzie
machali i
uśmiechali się.
Furmanki to nierozłączny element krajobrazu. Spotyka się je na każdym
kroku, czasami nawet w dużych miastach. Szczególnie rano
albo
przed zmrokiem, kiedy furmanki wracają z pola. Natomiast po zmroku są
prawdziwym utrapieniem. Jeżdżą bez świateł, co najwyżej mają odblaski.
Chcieliśmy pojechać na nocleg w to samo miejsce, co poprzedniej nocy. Z
mapy wynikało, że można zrobić skrót podrzędną drogą.
Zobaczyłem
drogowskaz na Izvoare i skręciłem w leśną drogę, całkiem znośną. Kiedy
zaczęła się pogarszać, nie było za bardzo jak zawrócić, więc
kontynuowaliśmy. No i zaczęło się! Najgorsze były strome odcinki, bo
tam
woda wyżłobiła
koryta i odsłoniła różnej wielkości kamienie. Doszło do
tego, że
Ela szła przed samochodem usuwając przeszkody, a ja spocony za
kierownicą kombinowałem jak ominąć pozostałe. Zrobiło się
późno
a końca wertepów nie było widać. W końcu rozbiliśmy się koło
strumienia i poszliśmy do lasu na grzyby. Smażone z polską kiełbaską
były pyszne! Byliśmy na wysokości 850m i po zachodzie szybko zrobiło
się zimno. Kiedy rozpaliliśmy ognisko, namiot pokryty był już szronem.
Nagrzaliśmy wody w pięciolitrowej butelce i, o dziwo, z łatwością się
umyliśmy. Ten "prysznic" przy wielkim ognisku na mrozie to jednen z
najbardziej
niezapomnianych momentów podróży. Szkoda że
zdjęcia są
objęte cenzurą!
Transylwania
Inaczej zwana Siedmiogród, kraina ta najbardziej kojarzy się
z
legendarną postacią Drakuli, który w XIX-wiecznej powieści
Brama
Stokera sieje postrach wśród mieszkańców okolic.
Eli i mi
najbardziej kojarzy się z.....tłumikiem! Oto dlaczego. Wyjeżdżaliśmy
właśnie z miasta Dej po remontowanej drodze, kiedy nagle coś trzasnęło
i nasz kochany Seat zaryczał jak potwór! Nie, to nie
Drakula, to
urwany tłumik. Zdecydowaliśmy poprosić o pozwolenie na rozbicie namiotu
w ogródku koło jakiegoś domu. Udało się, choć gdyby nie
bariera
językowa, spalibyśmy w domu. W nocy zaczęło padać i deszcz towarzyszył
nam aż do wyjazdu z Rumunii. Po nowy tłumik musieliśmy pojechać do
oddalonego o 60km Cluj-Napoca. Na szczęście żaden patrol nas nie
zatrzymał za
ten hałas, ale nie było mowy o samodzielnej wymianie środkowego
tłumika. Potrzebowaliśmy pomocy. Postanowiłem podzwonić do
członków Hospitality Club i trafiłem na Mihai. Zgodził się
nas
przenocować, choć mieszka z rodzicami. Następny dzień zleciał na
naprawie tłumika i zwiedzaniu Cluj, w czym pomagał nam nie tylko Mihai,
ale też jego ojciec. Cluj od niedawna ma nową atrakcję: wspaniałe
kolorowe fontanny, uruchamiane o 20.00 każdego dnia. Z
głośników
rozbrzmiewa muzyka klasyczna, a całość tworzy niezapomniany spektakl!
Mihai pokazał nam zdjęcia z różnych gór w Rumunii
i polecił Góry Apuseni na zachodzie kraju. Znajduje się tam
ponad 1500 jaskiń, co nie było bez znaczenia biorąc pod uwagę ilości
wody jakie lały się z nieba i prognozę zapowiadającą, że ci na
górze nie mają zamiaru zakręcić kurka przez następne kilka
dni.
Na początek pojechaliśmy do jaskini Scărișoara, gdzie znajduje się
największy lodowiec Rumunii, o objętości 75.000 m3. Swoją drogą, nie
miałem pojęcia że w Rumunii są jakieś lodowce!
Strome schody prowadzą w dół przez 48-metrowy, prawie
pionowy
lej. Weszliśmy do środka oświetlonej jaskini i od razu poszliśmy na sam
koniec, gdzie znajduje się główna atrakcja. Ogromne lodowe
stalagmity sterczały niczym maczugi, a dookoła porozrzucane były
kawałki lodu. Jesień to najcieplejszy okres w jaskini i dlatego
wszystko się topiło. Zanim wróciliśmy do samochodu, był już
zmrok. Postanowiliśmy jechać dalej po ciemku. Górska, kręta
droga była w fatalnym stanie, a do tego jazdę utrudniała gęsta mgła.
Najgorsze było wypatrywanie dziur, bo pojawiały się nagle i
groziły urwaniem koła. Udawało mi się aż do momentu, kiedy koło z
hukiem wpadło w jakąś wyrwę, której nawet nie zobaczyłem. Od
tamtej pory jechałem 20-30km/godz i postanowiłem nie jeździć więcej
nocą.
Następnego dnia padało jak zwykle. Zostawiliśmy samochód na
polu
namiotowym w Ponor i poszliśmy w góry. Pomimo deszczu było
jakoś
ładnie i tajemniczo. Iglasty las o bogatym poszyciu pachniał tysiącem
zapachów, otulony mgłą niczym wonnym kożuchem. Naszym celem
była
jaskinia Cetățile Ponorolui. Jaskinia ma 2 wejścia, oba znajdują się na
dnie "kotła" o głębokości kilkuset metrów. Zejście po
stromych i
śliskich kamieniach oraz skałach zajęło trochę czasu, pomimo poręczy i
łańcuchów. Do jaskini wpada spory strumień i płynie dnem
bardzo wysokiego korytarza przez jakiś kilometr, po czym
znika w otchłani. Zeszliśmy w głąb po ociekających wodą
głazach i kombinowaliśmy, jak przejść tą jaskinię suchą nogą. Zazwyczaj
się udawało. Minęliśmy zakręt i w oddali zobaczyliśmy światło. To było
drugie wyjście, z którego oczywiście
skorzystaliśmy, nie mając ochoty ani czasu na ponowne przejście
wzdłuż rzeki. W jedną stronę to była niezła frajda, a nawet
wyzwanie, ale co za
dużo to niezdrowo. To się tyczyło również deszczu. Na
szczęście
udało nam się przed nim schronić na noc w drewnianym domku na polanie
Ponor.
Kolejnego dnia wybraliśmy się wraz z trójką napotkanych
Polaków na zwiedzanie jaskiń w dolinie Sighiștel.
Szczególnie Măgura była imponująca. Wysokie komnaty, ogromne
nacieki czasami tworzące wielkie kolumny, nietoperze wiszące pod
sklepieniem. Przeszliśmy niecały kilometr zaledwie jednym korytarzem,
nie zapuszczając się w inne z braku czasu. Po takim
maratonie jaskiniowym byliśmy gotowi do dalszej drogi i następnego dnia
pojechaliśmy do
miasta Timișoara.
Kriszana i Banat
Kraina ta przez wieki należała do Węgier i stąd jej
różnorodność
kulturowa. Mieszkają tu nie tylko Rumuni i Węgrzy, ale także Serbowie i
Niemcy. Timișoara, wielonarodowa stolica Banatu, była nazywana "Małym
Wiedniem" i do tej pory zachowała atmosferę habsburskiego miasta.
Centrum usiane jest starymi kościołami i wspaniałymi XIX-wiecznymi
kamienicami. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie i gdybym miał wskazać
najładniejsze miasto tej podróży, to bez wahania wybrałbym
Timișoarę.
zdjęcia