www.mariusztravel.com logo



AMERYKA POŁUDNIOWA 2004 - 05

ZDOBYCIE ISHINCA 5550m I TOCLLARAJU 6034m. JEZIORO TITICACA (sierpień 2004)   zdjęcia

Po kilkudniowym odpoczynku wróciłem do Limy.  Tam poznałem Thomasa z Niemiec i zdecydowaliśmy jeszcze raz pojechać do Huaraz.  Znowu noc w autobusie.  Na miejscu wypożyczyliśmy sprzęt do wspinaczki i wyruszyliśmy na podbój dwóch gór w Quebrada Ishinca.  Najpierw pojechaliśmy taksówką do wioski Collon, a stamtąd na piechotę do Base Camp.  Wynajęty muł poniósł ciężkie plecaki, a my mogliśmy delektować się widokami.  Pięliśmy się w górę rzeki, a białe szczyty rosły w oczach.  W ciągu dnia coraz gorzej się czułem i nie mogłem tego przypisać zmęczeniu.  Dopiero biegunka uświadomiła mi przyczynę - zatrucie.  Co za pech, akurat teraz!  Zjadłem dawkę antybiotyków i poczułem się lepiej.  Nie byłem jednak w pełni sił.  Pomimo to zdecydowaliśmy spróbować wejść na górę Ishinca.  Technicznie łatwa, ale 5550m to nie żart.

Ishinca 5550m

O pierwszej w nocy pobudka i ostatnie przygotowania.  Wyszliśmy o drugiej w bezchmurną noc, a prawie pełny Księżyc rozświetlał nam drogę.  Ledwie widoczna ścieżka wiła się pod górę i po 2 godzinach dotarliśmy do lodowca.  Założyliśmy raki, przewiązaliśmy się liną i rozpoczęliśmy wejście po lodzie zygzakiem w stronę szczytu.  Zaczęło się rozwidniać.  Brak snu i osłabienie dawało się we znaki.  Powoli zbliżaliśmy się do celu.  Ostatnie 200m były tak długie i strome!  O 9.30 stanęliśmy na szczycie, a widoki przebijały wszystko co widziałem do tej pory.  Jak okiem sięgnąć potężne, ośnieżone góry, a w dolinach turkusowe jeziora.  To wszystko w promieniach porannego słońca zapierało dech w piersiach.  Zeszliśmy dość szybko drugą stroną góry, omijając niebezpieczne szczeliny pękającego lodowca.  Szedłem jak w transie, marzyłem żeby być już w namiocie.  Byłem całkowicie wyczerpany, ale zadowolony z nowego osiągnięcia.

Tocllaraju 6034m

Następnego dnia Thomas uznał że druga góra którą mieliśmy zdobyć, Tocllaraju, jest za trudna, i wrócił do Huaraz.  Ja natomiast, wśród 40 namiotów w Base Camp, znalazłem parę z Hiszpanii, która też się tam wybierała.  Zostawiliśmy zbędny ekwipunek i wyruszyliśmy do Obozu 1 na wysokości 5200m.  To było wyczerpujące podejście, najpierw kamienistą ścieżką, a potem po śniegu i lodzie.  Na lodowcu stało już kilka namiotów.  Wiał silny wiatr i musiałem przynieść kilka dużych kamieni, aby przygnieść szpilki namiotu.  Ugotowanie kolacji trwało długo, bo samo topienie lodu to czasochłonny proces.  Po zmroku temperatura spadła do -10C, a ja nie mogłem zasnąć.  Na takich wysokościach sen, jeśli przyjdzie, to płytki.  Wiatr ciągle targał namiotem, jednak inne grupy szykowały się do wyjścia, i my też.  Wyruszyliśmy o 1 w nocy.  Szliśmy ociężale, bo ubranie i ekwipunek sporo waży.  Oddychanie na mrozie sprawia trudności.  Założyłem gogle żeby chronić twarz od lodowatego wiatru.  Po godzinie dotarliśmy do 5-cio metrowej, pionowej ściany lodu.  Była tu drabina, a pod nią czekało już z 10 osób.  Drabina wisiała na linach i nie miała połowy szczebelków.  Z tego powodu wchodzenie trwało długo.  Czekając na naszą kolej zacząłem marznąć.  Zanim się doczekałem, miałem już hipotermię, tylko jeszcze sobie nie zdawałem sprawy.  Bolała mnie głowa, co było oznaką choroby wysokościowej.  Należało dużo pić, ale w termosie niewiele mi zostało, a woda w butelce już zamarzła.  Rozruszałem się trochę na drabinie, która latała na wszystkie strony.  Z drabiny trzeba było zejść na bardzo stromy lód, co nie było łatwe, szczególnie że wypożyczone czekany nie były najlepszej jakości.  Po pokonaniu tej przeszkody bez problemów dotarliśmy do grzbietu.

Zmagając się z wiatrem ruszyliśmy po grzbiecie w stronę wierzchołka.  Zrobiło się widno, ale chmury ograniczały widoczność do 10m.  W miejscu gdzie zaczyna się lodowiec zazwyczaj tworzy się szczelina, tak zwany bergshrund. Po jej pokonaniu mieliśmy przed sobą 100m stromego lodu, a potem krótkie wejście grzbietem nad kilometrową przepaścią.  W końcu stanęliśmy na szczycie, 6034mnpm!  Było mi strasznie zimno i wiatr zwalał nas z nóg, więc nie zabawiliśmy długo.  Zejście po linach miało być łatwe.  Związałem 2 liny, przymocowałem do haka a końce rzuciłem w dół.  Emma przypięła się pierwsza i zniknęła za krawędzią.  Czekaliśmy kilka minut, ale liny wciąż były napięte.  Zamarzaliśmy na wietrze i Pablo w końcu zdecydował się zejść w dół tak jak weszliśmy i sprawdzić, co jest przyczyną opóźnienia.  Po dalszych kilkunastu minutach zrobiłem to samo, bo czekanie było bardziej niebezpieczne.  Sam nie wiem jak zszedłem to 50m, po czym w końcu zobaczyłem co sie stało.

Lina Emmy zaplątała się i supeł utknął w karabinku.  Dziewczyna zawisła w powietrzu 3m nad stromym, oblodzonym zboczem.  Nie mogła wejść w górę ani zejść w dół.  Pablo wspiął się do niej ale niewiele mógł pomóc.  Zdecydował się ubezpieczyć ją i uciąć linę.  W tym celu wkręcił śrubę do lodu i Emma się do niej przypięła.  Ja w tym czasie wkręciłem drugą śrubę i przymocowałem do niej linę, która ubezpieczała moje zejście.  Miałem już kilkanaście metrów za sobą kiedy nagle coś we mnie uderzyło z wielką siłą i zwaliło z nóg!  To Pablo przeciął linę i śruba Emmy nie wytrzymała ciężaru!  Dziewczyna spadła w dół, po czym zjechała z dużą prędkością po lodzie prosto we mnie.  Kiedy minął pierwszy szok, zobaczyłem że moja śruba prawie wyszła od impaktu.  A my leżeliśmy zaplątani i tylko wisząca na włosku lina powstrzymywała nas od zjazdu 100m w dół, prosto do szczeliny lodowca.  Powoli, z zapartym tchem wkręciłem jeszcze jedną śrubę i odetchnąłem.  O dziwo Emmie nic się nie stało, tylko się trochę potłukła.  Rozplątaliśmy się jakoś i kontynuowaliśmy zejście.  Zanim wróciliśmy do namiotów było już słonecznie i ciepło. Gdy minęło zimno, wiatr i zmęczenie, aż trudno było uwierzyć że popełniliśmy tyle błędów. Od tamtej pory nabrałem respektu dla gór. A może to strach który wolę nazywać respektem...

Jezioro Titicaca

Pod koniec 3-miesięcznego pobytu w Peru pojechałem do miasta Puno nad jeziorem Titicaca.  Stamtąd motorówki wożą turystów na wyspy Uros.  Wyspy są bardzo niezwykłe, bo zbudowane wyłącznie z trzciny.  Właściwie to nie są wyspy a raczej ogromne tratwy, a na nich domy także zbudowane z trzciny.  Przy brzegach przycumowane statki, oczywiście z trzciny.  Ten sposób na życie wypracowany przez plemię Uros jest chyba niespotykany gdzie indziej na świecie.

Z Puno pojechałem już prosto do Boliwii, w ten sposób zamykając pierwszy etap wyprawy.  Peru zostało mi w pamięci jako kraj biedny materialnie ale bogaty kulturowo. Bardzo kolorowy i najczęściej przyjazny, skupiający w sobie wszystko to, co do Ameryki Południowej przyciąga turystów.    zdjęcia