www.mariusztravel.com logo


NIKARAGUA

LEÓN, WYSPA OMETEPE, WULKAN MASAYA I WYBRZEŻE PACYFIKU KOŁO SAN JUAN (styczeń 2007)  zdjęcia

León i Granada to miasta które charakteryzują się piękną architekturą kolonialną.  León szczyci się kilkunastoma kościołami, w tym ogromną katedrą, gdzie spoczywa jeden z największych poetów Ameryki Łacińskiej, Ruben Dario.  Uroku obu miastom dodają brukowe uliczki i domy pomalowane na jaskrawe kolory.  Granada leży nad ogromnym jeziorem Nikaragua, a jej plac centralny jest jednym z najładniejszych, jakie widziałem w tej części świata.

Podczas jednodniowej wycieczki z León odwiedziliśmy plażę Las Penitas.  Połacie ciemnego piasku wydają się nie mieć końca, a wystające gdzie niegdzie skałki są idealnym miejscem do oglądania zachodu słońca.  W ciągu dnia prażyło ono niemiłosiernie, na szczęście w restauracji nad samą plażą znaleźliśmy hamaki, dużo cienia i niemały wybór egzotycznych drinków.

Wyspa Ometepe i wulkan Concepción

Wyspa Ometepe leży na jeziorze Nikaragua o godzinę drogi od miasteczka San Jorge.  Popłynąłem tam niewielkim promem a silny wiatr napędzał fale, które rozbijały się z hukiem o dziób.  Wyspa, a raczej jej dwa wulkany,  widoczne były z bardzo daleka.
Pierwszego dnia pojechałem na plażę Santo Domingo.  Nie była ona piękna w tradycyjny sposób, ale miała w sobie coś nadzwyczajnego.  Może to ten porywisty wiatr, który dodawał skrzydeł, a może te stożki wulkanów po obu jej stronach, sam nie wiem.  W każdym razie urzekła mnie ta czarna plaża.

Kolejnego dnia wybrałem się na wulkan Concepción, 1610m.  Jest on najwyższym punktem wyspy, a jego perfekcyjny stożek aż się prosi o zdobycie.  Wyszedłem o 5 rano.  Po ciemku przeszedłem przez plantację bananów i zacząłem długą, męczącą wspinaczkę.  Ścieżka prowadziła przez wiecznie zielony las, następnie po starej, zastygłej lawie aż do granicy lasu.  Coraz stromej pod górę, ścieżka pięła się wśród krzewów i zarośli. Na wysokości 1000m zaczęły się chmury, które prawie zawsze zakrywają górne partie wulkanu.  Wilgotne powietrze znad jeziora, gnane wiatrem, napotyka na tą ogromną przeszkodę i wznosząc się tak nagle traci wilgoć, która skrapla się i tworzy chmury.  Wiatr wiał coraz mocniej napędzając drobne kropelki wody z tak siłą, że wkrótce nie było na mnie suchej nitki.  Uparcie brnąłem pod górę, mokry i zziębnięty ale świadomy bliskości celu.  W końcu ukazał się tuż przede mną!   Był to krater ogromnych rozmiarów, wnioskując z tego kawałka, który było widać we mgle.  Smród siarki i gorąco buchające od niego dało się odczuć pomimo wiatru tak silnego, że trudno było utrzymać równowagę.  Ściany krateru były prawie pionowe, więc trzeba uważać żeby nie wpaść!  Po kilku minutach wracałem nie mogąc się doczekać kiedy słońce ogrzeje mnie i wysuszy.  Do hotelu dotarłem nieźle zmęczony po dziesięciu godzinach i już nic tego dnia nie zrobiłem.

Masaya

Do Masaya pojechałem z podwójną misją - aby zobaczyć krater Santiago oraz jezioro Laguna de Apoyo.   Do wulkanu dojechałem autobusem a potem "na stopa".  Sam krater jest ogromny i dość głęboki, a z jego dna nieustannie wydobywa się dym.  Nic dziwnego, w końcu wulkan jest aktywny.  Szkoda tylko, że dym przesłania widok dna krateru.  Na wzgórku ponad kraterem wznosi się krzyż upamiętniający egzorcyzmy odprawiane przez ojca Francisco de Bobadilla w XVI wieku.  Wulkan Masaya uważany był wtedy za "wejście do piekła". Więc ojciec Francisco wszedł na wulkan i bohatersko zatorował drogę Szatanowi (który, nawiasem mówiąc, i tak wylazł gdzieś bokiem, albo może innym wulkanem).

O 10 minut drogi piechotą znajduje się drugi krater, nieaktywny, ale z widokiem na jezioro Masaya i okoliczne wulkany.  Schodząc w dół mijaliśmy starą, zastygłą lawę sprzed kilku wieków, teraz porośniętą roślinnością, ale ciągle wyraźnie widoczną.  Wulkan Masaya i jego aktywny krater Santiago były warte zobaczenia, ale nie zaowocowały nadzwyczajnymi zdjęciami.  Podobnie jak Laguna de Apoyo, gdzie piękny widok na jezioro wypełniające dno rozległego krateru był nieuchwytny z okna szybko jadącego samochodu.  Dopiero nad brzegiem mogłem do woli nasycić oczy widokiem czystej, niebieskiej wody i zielonego lasu otaczającego jezioro.  A w drodze powrotnej, w świetle zachodzącego słońca, wszystko wydawało sie jeszcze piękniejsze.

San Juan del Sur

Ostatnim miejscem, jakie odwiedziłem w Nikaragui była nadmorska miejscowość San Juan.  Od razu po przyjeździe wybrałem się na wycieczkę po okolicznych pagórkach.  Ścieżka pięła się w górę pośród suchego lasu tropikalnego.  W porze deszczowej jest tam podobno zielono, ale w styczniu dominuje niebieskie niebo i żółta trawa.  Coś za coś...
Na końcu półwyspu znajduje się stara, niewielka latarnia morska.  Bez wnikania w szczegóły, wejście na nią kosztowało mnie dużo wysiłku.  Ale za to widok z góry na skaliste wybrzeże był piękny, podobnie jak zachód słońca, na który cierpliwie poczekałem.  To był ostatni zachód w Nikaragui, następnego dnia o 6 rano już jechałem do Kostaryki.

Podsumowanie

Jadąc do Nikaragui obawiałem się o bezpieczeństwo.  Na szczęście bezpodstawnie.  W czasie dziesięciodniowego pobytu prawie nigdy nie czułem się zagrożony.  Ludzie chętnie rozmawiali i pomagali mi, kiedy tego potrzebowałem.  W bardziej turystycznych miejscach często słyszałem "daj monetę".  Było to denerwujące, ale jako część podróży po Ameryce Centralnej po prostu niezbędne.  Podobnie jak fatalne drogi, stare autobusy czy tłumy sprzedawców, którzy je wypełniają na każdym przystanku.   zdjęcia