URUGWAJ
MONTEVIDEO I WYBRZEŻE ATLANTYKU (styczeń 2005 + wrzesień 2007)
zdjęcia
W
Urugwaju spędziłem 2 tygodnie, z czego większość
nad oceanem. Według przewodnika, główna atrakcja
Urugwaju to piękne plaże. Pojechałem
się o tym przekonać i muszę przyznać, że prawdę piszą. To był akurat
okres wakacji, kiedy masa
ludzi ucieka z miasta nad wodę, gdzie upał jest mniej dokuczliwy. Tak
było też w miasteczku Paloma, gdzie
pojechałem najpierw.
Nie spodobały mi się tłumy urlopowiczów,
więc zapakowałem plecak i postanowiłem iść do następnej
miejscowości na
piechotę.
Wiedziałem, że będzie daleko. Szedłem 3 dni po plaży,
która wydawała się nie mieć końca. Pierwszego dnia
delfiny
skakały w pobliżu
brzegu i płynęły równolegle, jakby mnie śledziły. Czasami
mijałem opalających się ludzi, ale większość
czasu miałem plażę jak okiem sięgnąć tylko dla siebie. Na
golasa
wskakiwałem do
wody, żeby walczyć w ogromnymi falami. Była
niezła uciecha, a czasem strach. To znaczy dwa rodzaje
strachu: jeden
to fale,
a drugi to że ja bez okularów nie widzę czy ktoś się nie
zbliża. A tu trzeba
wyjść z wody na golaska!
Na czwarty dzień rano zbliżałem się do jakiś zabudowań. W
oddali widać było
latarnię morską. Mijałem właśnie młodą dziewczynę (13 lat) i
spytałem
co to za
miejsce. A że po 3
dniach samotności miałem
ochotę pogadać, więc poszliśmy razem. Na plaży przedstawiła
mi swoich rodziców. Przez
chwilę nie wiedziałem jak się zachować. Bo kiedy jej mama podniosła się
z koca, była topless. W pierwszej chwili pomyślałem,
że może nie zdążyła się zakryć. Jednak potem jak się
rozejrzałem to połowa
kobiet oszczędza i tylko majteczki kupuje. Żartuję oczywiście, po
prostu opalanie topless jest w modzie w Cabo Polonio. Tak właśnie
nazywa się miejsce, do którego trafiłem. Tata ucieszył się
że z jestem z Polski, bo jego dziadek też był
Polakiem.
Mówi, że pamięta jak nieraz
przeklinał, kiedy jechali samochodem. Zapytał co to znaczy "psiakrew",
bo dziadek często to mówił. Odpowiedziałem, że "krew psa",
choć wiem że głupio to brzmi jak na
przekleństwo!
Okazało się, że nie można namiotów stawiać w Cabo Polonio,
ale tata zaproponował, żebym koło ich domku letniskowego się rozbił.
Skorzystałem oczywiście.
Następne 3 dni z nimi spędziłem i było świetnie.
Miejsce jest dokładnie w stylu jaki
lubię. Dwie
wielkie plaże, latarnia morska, delfiny, duże fale, na skałach
dwutysięczna
kolonia wilków morskich. Do tego nie ma elektryczności,
nie ma samochodów. Wielkie, przerobione
wojskowe dżipy wożą ludzi
przez wydmy do parkingu przy głównej drodze, oddalonego o
kilka kilometrów.
Po prostu niezapomniane miejsce. Szczególnego
uroku dodawał wieczorami blask świec,
kiedy jedliśmy kolacje, albo kiedy siedzieliśmy i piliśmy
mate.
Dla tych, którzy nie słyszeli o
mate,
jest to wywar z wysuszonych i zmielonych liści ostrokrzewu
paragwajskiego, popularny głównie w krajach Ameryki Południowej.
Z Cabo Polonio pojechałem jeszcze dalej na północ, do Parku Narodowego Santa Teresa. Przypominał mi
bardzo Polskie wybrzeże - las iglasty, wydmy, plaże. W lesie natomiast
stała masa namiotów. Całe rodziny przyjeżdżają tam na wakacje, a sprzęt
do kempingu niektórzy mieli całkiem niektórzy. Ogólnie jest to fajne miejsce, żeby przyjechać w
grupie, ale dla mnie
samego to nie było najlepsze.
Wróciłem do Montevideo i zwiedziłem co ciekawsze miejsca, po
czym pojechałem do
Argentyny i pożegnałem się z Urugwajem.
zdjęcia