MEKSYK
MEXICO CITY,
PIRAMIDY TEOTIHUACAN ORAZ WEJŚCIE NA WULKAN IZTACCIHUATL
5230m (wrzesień 2006)
zdjęcia
23
września 2006 szczęśliwie wylądowałem w
Mexico City. To ogromne, prawie dwudziestomilionowe miasto
okazało się
całkiem bezpieczne i przyjazne. Od samego początku spotykam
ludzi, którzy
szczerze starają się mi pomagać we wszystkim, co robię.
Zupełnie
przypadkowo napotkanym ludziom bardzo zależy, żeby jak najlepiej
zapamiętać ich
kraj.
Teotihuacan
Zaledwie
50km od Mexico City znajdują się ruiny Teotihuacan.
Są to pozostałości
po cywilizacji, której wpływy rozciągały się na całe
terytorium Majów, aż po
dzisiejszą Gwatemalę. Teotihuacan był zamieszkany przez 250 tysięcy
ludzi od około 300BC do
AD600.
Przez całe miasto biegnie
Paseo de los Muertes
(Aleja
Zmarłych) Po
obu stronach tej szerokiej, czterokilometrowej alei znajduje się wiele
dobrze
zachowanych ruin. Przy Placu Słońca wznosi się wspaniała
Piramida Słońca.
Ma 64m wysokości, co plasuje ją na trzecim miejscu na
świecie.
Strome schody prowadzą na sam szczyt, skąd rozpościera się
przepiękna
panorama miasta i okolic.
Druga piramida, Piramida Księżyca, jest o połowę niższa, ale
równie okazała.
Także na jej szczyt prowadzą schody. Obok znajduje
się Pałac
Quetzalpapalotl, gdzie kiedyś mieszkali kapłani. Jest on
odnowiony i
zawiera pięknie udekorowane kolumny.
W siódmym wieku miasto zostało zrujnowane przez pożar i
opuszczone przez mieszkańców.
Wulkan Iztaccihuatl 5230m
Po całym
tygodniu spędzonym w wielkim mieście zdecydowałem, że czas
odetchnąć świeżym
powietrzem. Wybrałem górę Iztaccihuatl, bo jest
blisko miasta i dymiącego
wulkanu Popocatepetl. Wypożyczyłem raki i dojechałem
autostopem do La
Joya, skąd wydeptana ścieżka pnie się w górę do schronu na
wysokości 4800m.
Jest w nim miejsce dla 24 osób i przed zmrokiem
był pełny. Ktoś
wyciągnął butelkę Tequili i zrobiło się wesoło. Jako jedyny
obcokrajowiec
znalazłem się w centrum zainteresowania. Wieczór
upłynął szybko i trzeba było
spróbować zasnąć. Obawiałem się, że na 4800m nie
będzie to łatwe i rzeczywiście
tylko godzinkę się przespałem.
O 4.30 w nocy w 6 osób wyszliśmy na
podbój
Iztaccihuatl. Przez noc nasypało kilka
centymetrów śniegu. Po pół godziny
trzech
chłopaków zawróciło, bo jeden z
nich źle się czuł. Dwóch pozostałych i ja pięliśmy
się dalej
w górę. Ale
kiedy nadeszła mgła oni również zrezygnowali, pomimo tego,
że znali drogę.
Ja zdecydowałem, że przynajmniej poczekam na
wschód słońca.
Przymarzłem trochę,
ale opłaciło się. Chmury opadły przykrywając dolinę, a
poranne słońce oświetliło
dymiący stożek wulkanu Popocatepetl. To był fantastyczny,
niezapomniany widok.
Wróciłem do schronu i zjadłem śniadanie.
Kilkanaście osób wyruszyło na
szczyt, gdzie znajdują się ruiny schronu Luis Menendes.
Poszedłem za nimi,
najpierw do grzbietu, gdzie już byłem wcześniej,
a potem po skałach, które w nocy wydawały się o
wiele trudniejsze.
Na szczycie panowała radosna atmosfera, ale ja nie miałem
z czego się
cieszyć. Najwyższy z kilku wierzchołków wulkanu
Iztaccihuatl o nazwie Los Pechos
był gdzieś
daleko w chmurach, i właśnie tam powinienem być. Początek
drogi był dość łatwy
i pomyślałem, że mógłbym spróbować. Od
tej chwili jakaś nieodparta siła pchała
mnie do przodu.
Wszedłem
na następną górę i
czekałem 10 minut zanim
chmury odsłoniły dalszą drogę. Prowadziła przez płaski
lodowiec, gdzie widziałem
tylko 1 szczelinę.
Zszedłem stromo w dół i
ostrożnie stąpając przeszedłem
na drugą stronę. Krzyże na skałach świadczą o bezsilności
człowieka w
zmaganiach z siłami natury. Poszedłem grzbietem pod
górę i zobaczyłem
ostatnie podejście. Pomimo okrutnego zmęczenia i
bólu głowy mozolnie pokonałem
skały dzielące mnie od celu. Stanąłem na szczycie i wydarłem
się na całe gardło!
5230m! Wulkan Popocatepetl zagrzmiał i z krateru
wyłonił się wielki
grzyb
czarnego dymu. Po chwili przyszły chmury i już nic więcej nie
zobaczyłem.
Po śladach na śniegu wracałem z powrotem.
Zdawałem sobie sprawę z
tego, że jeszcze za wcześnie się cieszyć. Zobaczyłem, że ktoś
idzie w
moim kierunku. Nawet usłyszałem głosy. Po kilkunastu
krokach okazało
się, że to tylko skała. Widać brak snu dawał się we znaki.
Kiedy w końcu dotarłem do schronu, po prostu położyłem się i
leżałem.
Oby
tylko się nie ruszać. Zmęczenie było ogromne, ale satysfakcja
i radość z udanej wyprawy
jeszcze większa.
zdjęcia