CHILE
WYSPA CHILOÈ (listopad 2007)
zdjęcia
Chiloe jest drugą co do wielkości, po Ziemi Ognistej, wyspą Chile.
Kiedy Hiszpanie podbijali kontynent, Chiloe pozostała
odizolowana i dzięki temu zachowała swoją kulturę i specyficzną
architekturę. Na przykład piękna, drewniana katedra w
Castro została zbudowana bez użycia gwoździ!! Domy pokryte są
drewnianymi klepkami, a te nad
samym morzem,
palafitos,
zbudowane są na palach. Dzięki temu
rybacy mogli "parkować" swoje łodzie przed domem. Zachodnie
wybrzeże jest mokre i dzikie, porośnięte jednym z nielicznych na
świecie umiarkowanych lasów deszczowych .
Chroni go
park narodowy, i to właśnie tam postanowiłem spędzić ostatnie dni
podróży.
Początkowo szedłem wzdłuż ogromnej plaży i szybko
pokonywałem
kolejne kilometry, pchany wiejącym z tyłu wiatrem. Minąłem
tradycyjną wioskę indiańską i szedłem po następnej plaży. Na
końcu przeprawiłem się przez rzekę, spytałem małego chłopca jeżdżącego
na koniu o drogę i ruszyłem pod górę. Ścieżka nie
była
zła, ale bardzo błotnista. Po jakimś czasie przestałem
zwracać
uwagę na błoto czasami sięgające kostek i szedłem szybko przed siebie.
Zobaczyłem skromne zabudowania, a potem dziadka pracującego w
polu. Podniosłem kija, który miał mnie obronić
przed
zgrają psów. Okazało się, że zaszedłem za daleko,
i muszę
wrócić lub zapłacić za przejście przez teren
prywatny.
Wróciłem. Odnalazłem prawidłową ścieżkę
i schodziłem
nią w dół. Stopniowo ścieżka zanikła, a ja nie
miałem
ochoty się wracać. Wyglądało na to, że wycięto gęsty las aby
postawić słupy energetyczne. Schodziłem stromo w
dół, a
później właściwie spuszczałem się po gałęziach, aż w końcu
wpadłem pod gęstwinę i utknąłem w mroku. Stęchła lecz
przyjemna
woń rozkładającej się roślinności wdarła się w nozdrza. Jakoś
udało mi się wygramolić z moim wielkim plecakiem, i zacząłem wspinaczkę
po drugiej stronie dolinki. Już myślałem, że najgorsze za
mną, ale myliłem się. Z daleka nie było widać tych
dolin, a
teraz stało się jasne, że muszę poszukać innej drogi. W końcu
ktoś tu przyszedł ścinać drzewa! Znalazłem wreszcie przejście
wyrąbane maczetą i wkrótce odnalazłem ścieżkę, tym razem
naprawdę właściwą.
Kolejna plaża. Kilku zarośniętych facetów budowało
nowy,
drewniany schron, ściągając materiał przy pomocy 2 wołów.
Powiedzieli, że ostatnio widzieli turystę 2 miesiące temu.
Ruszyłem dalej. Przeszedłem zimną, głęboką prawie
do pasa
rzekę i zanurzyłem się w las. Na początku podziwiałem piękne
omszone drzewa i paprocie. W takim lesie jedna roślina rośnie
na drugiej, od razu widać, że dużo pada. Ścieżka stawała się
coraz mniej widoczna, a czasami w ogóle nikła w gąszczu
bambusowych krzaków. O tym, że kiedyś to była
dobra droga świadczyły liczne mostki i kładki, a właściwie pozostałości
po nich. Szedłem szybko, nie bacząc na wszechobecne błoto i
wodę. Już traciłem cierpliwość, kiedy ukazała się rzeka, a
potem plaża. W gąszczu powyżej znalazłem stary, walący się
schron i szybko się rozgościłem. Dziurawy dach, brak okien i
wyłamane drzwi, a zamiast podłogi zwykle klepisko, słowem źle.
Ale za to było palenisko, na którym mogłem upiec
ziemniaki i rybę kupioną w Castro. Wypiłem trochę
pisco sour i
zasnąłem. Ten 20-to procentowy alkohol jest zrobiony z
wódki
pisco, białka
jajek oraz innych dodatków. Samo
pisco produkowane
jest z winogron w Chile i w Peru, przy czym oba kraje uważają
swój własny wyrób za oryginalny, a ten
od sąsiada za podróbkę.
Następnego dnia wybrałem się na rozpoznanie terenu. Od plaży
odgradzała mnie głęboka i zimna rzeka o bystrym nurcie, wpadająca do
oceanu.
Walczyła z falami, czasami zwyciężając, a czasami pozwalając
im się wedrzeć daleko w głąb. Na drugim końcu plaży znalazłem
nowy, wygodny schron z oknami i drewnianą podłogą.
Przeniosłem do niego moje rzeczy i
poszedłem na plażę. Obserwowałem kormorany na skale
o kształcie maczugi wystającej z oceanu. Co chwila
jakiś ptak
zeskakiwał i odfruwał, po czym robił kółko i wracał.
Ale lądowanie nie było proste, bo inne
kormorany szybko zajmowały jego miejsce. Gdy
lądował, nadstawiały dzioby, często zmuszając powracającego ptaka do
kolejnych kółek. Kiedy później leżałem
na plaży i podziwiałem potężne fale z hukiem rozbijające się tuż przy
brzegu, zauważyłem grupę delfinów! Pływały razem z
falą, czasami wyskakując przed nią na chwilę, a kiedy fala już się miała
rozbić, znikały pod wodą.
Najbardziej bałem się deszczu, który miał padać codziennie, a
tymczasem już drugi dzień świeciło słońce. W nocy jednak
popadało, a przez cały następny dzień nękał mnie przelotny deszcz.
Na szczęście już o 16.00 wsiadłem w autobus i
wróciłem do Castro. Następnego dnia pojechałem do
Santiago. Stolica Chile jest bardzo przyjemnym miastem,
położonym na płaskowyżu pomiędzy dwoma łańcuchami gór.
Ten na wschód to najwyższa partia
Andów, a jego białe szczyty sięgają prawie 7 tysięcy
metrów! Jednego popołudnia oglądałem je z dołu, a
następnego z góry, lecąc samolotem do Madrytu. Moja
chilijska przygoda dobiegła końca, a na pożegnanie usłyszałem, że
mój lot jest opóźniony o całe 9 godzin. Tak to jest
w podróży: nigdy nie wiadomo, co się stanie. Nie
pomyślałbym przecież, że ostatnim obiektem, który zwiedzę w Chile,
będzie lotnisko!
zdjęcia