www.mariusztravel.com logo


FRANCJA
 OKOLICE CHAMONIX - ZIMOWE WEJŚCIE NA POINTE ISABELLA 3761m (luty 2009)   zdjęcia

Pierwszy raz jechałem do Chamonix samochodem 19 lat temu. W tamtych czasach niewielu Polaków mogło oglądać alpejskie doliny wypełnione lodowcami. Wszystko było szalenie emocjonujące: autostrada wkomponowana w wysokie góry, skaliste szczyty zbliżające się z każdą minutą, i te dalsze, pokryte wiecznym śniegiem i lodem. Teraz jechałem autobusem pełnym hałaśliwych Anglików, podnieconych perspektywą jazdy na nartach oraz imprezowania kiedy stoki są już zamkniete. Jeden z nich, stary bywalec Chamonix, mówi do reszty:
-słyszeliście o Mont Blanc?
-nie, a co to jest?
-to ta góra tam przed nami, ma 4 tysiące metrów, czy coś takiego...

Byliśmy już blisko. Hałdy śniegu zawalały pobocze. Dookoła hotele poobwieszane światełkami, drewniane domki o ściętych dachach pokrytych co najmniej metrową warstwą śniegu. Dojechaliśmy. Przywitanie z Kolumbijczykiem Douglasem, który mieszka tu od roku, krótki spacer do domu i od razu planowanie pierwszego wypadu w góry. Od tygodnia utrzymywała się stabilna pogoda i miała potrwać jeszcze kilka dni. Po krótkiej dyskusji wybór padł na Pointe Isabella 3761m. Jako pierwsza górę zdobyła wraz z przewodnikiem angielska arystokratka, która w XIXw porzuciła wygodne życie i ruszyła na podbój Alp. To właśnie jej imieniem nazwano nowo zdobyty szczyt. 

Dzień 1. Z Chamonix do schroniska Couvercle

Wsiedliśmy do pociągu wożącego setki, jeśli nie tysiące turystów dziennie do największego lodowca we Francji - Mer de Glace. Oszczędziło nam to jakieś 1000m nudnego podejścia. Z górnej stacji rozpościera się widok na lodowiec 200m poniżej. Można tam zejść po drabinach, albo zjechać kolejką linową, wliczoną w cenę pociągu (23 Euro). Wybraliśmy to drugie. Wszyscy szli prosto do sztucznie wykutej w lodzie jaskini, ale my zostawiliśmy ją sobie na powrót. Założyliśmy rakiety i ruszylismy w górę doliny po licznych śladach narciarzy. Szybko okazało się, że jesteśmy za ciepło ubrani. Zdjęliśmy po 1 warstwie i poszliśmy dalej. Lodowiec wije się jak wąż ułożony w kształcie litery "S" i tak też wyglądała nasza trasa. Szczeliny, schowane gdzieś pod grubą warstwą śniegu, nie stanowiły zagrożenia. Po 3 godzinach dość monotonnego marszu skręciliśmy w lewo w stronę schroniska. Czekało nas strome podejście po głębokim śniegu a już robiło się ciemno. Spojrzałem na wysokościomierz - brakowało jeszcze około 500m. Myśleliśmy, że uda się zlokalizować schronisko jeszcze za dnia, ale nic z tego.

Szliśmy pod górę zygzakiem po jakiś śladach. Zimno, ciemno i ciężko - nie raz już tak było. Minęła kolejna godzina i zobaczyliśmy jakiś nienaturalny kształt rysujący się powyżej, wśród śniegu i skał. To było schronisko Couvercle na wysokości 2687m. Nowszy, większy budynek był zamknięty na zimę. Poszliśmy więc do tego starego, ukrytego pod ogromnym głazem, 50 metrów obok. Tylko weszliśmy a już mi się podobało. Stół, 2 ławy, piec i 2 pomieszczenia z łóżkami piętrowymi. Od razu się rozgościliśmy i zabrałem się do rozpalania w piecu. Wkrótce zrobiło się przyjemnie ciepło, a w garnkach topił się śnieg. Tamtej nocy spaliśmy jak zabici.

Dzień 2. Spacer po lodowcu Talefre

Planowaliśmy zdobycie Pointe Isabella już 2 dnia, ale ponieważ do schroniska doczłapaliśmy się dopiero o 21.00, zdecydowaliśmy że odpoczniemy sobie jeden dzień. Rano nie miałem ochoty otwierać śpiwora, ale byłem ciekawy co widać z okna. Wstałem i zobaczyłem wspaniałą panoramę górską. Prawie na wprost schroniska, na wschodzie, sterczała czarnobiała ściana Grandes Jorasses. Za górą po lewej wciąż jeszcze schowane było słońce, które lada chwila miało wyjść z ukrycia. Wyskoczyłem na zewnątrz i wszedłem na skałę, pod którą zbudowano schronisko. Chmury otulające Mont Blanc du Tacul szybko znikały i zapowiadał się piękny dzień.

Poszliśmy w stronę Pointe Isabella otworzyć drogę i tym samym ułatwić sobie jutrzejsze zadanie. Gdyby nie rakiety, zapadalibyśmy się po kolana w miękkim śniegu, ale nawet z rakietami było ciężko. Słońce było już wysoko i zrobiło się bardzo gorąco. Ubranie to ochrona przed promieniami słonecznymi, więc nie chciałem się rozbierać. Poopalaliśmy się tylko w czasie odpoczynku przez jakieś 15 minut. Ze  ścian gór otaczających dolinę co rusz schodziły małe lawiny topiącego się śniegu. Szliśmy wzdłuż lodowca Talefre aż do momentu, kiedy mogło to być niebezpieczne ze względu na szczeliny. Zawróciliśmy. Po południu zaczęły latać małe samoloty. Lądowały na lodowcu, na chwilę wychodzili z nich turyści, robili zdjęcia, po czym ponownie znikali w środku i samolot odlatywał.

Wróciliśmy do schroniska, zjedliśmy wczesną kolację i poszliśmy spać. Tej nocy nie byliśmy sami - przyszło 2 alpinistów z Rumunii i napalili w piecu. Tak bardzo, że z gorąca nie mogłem spać. Zedwo zmrużyłem oko a już odezwał się budzik.

Dzień 3. Zdobycie Pointe Isabella

Była 2 w nocy kiedy niewyspany zwlokłem się z łóżka. Po cichu zjedliśmy śniadanie, założyliśmy potrzebny sprzęt i spakowaliśmy w 1 plecak resztę ekwipunku. W drogę! Początek był łatwy. Najpierw 200 metrowe zejście w dół, a potem w lewo wydeptaną wczoraj ścieżką. Nie było księżyca, ale na kaskach mieliśmy latarki. Przez 3 godziny szliśmy lekko pod górę, chcąc jak najszybciej dotrzeć do tego samego miejsca, co poprzedniego dnia. W takich momentach nie myślę o niczym, tylko "trwam". Wykonuję mechaniczne ruchy. Raz, dwa, raz, dwa. Noga, kijek, noga, kijek.

Kiedy ścieżka się skończyła, trzeba było zmienić taktykę. Szedłem pierwszy i musiałem w ciemności wypatrzeć bezpieczną drogę na lodowcu. Manewrowałem pomiędzy widocznymi szczelinami, wciąż zbliżając się do celu. Przecięliśmy kilka lawin, które z bliska okazały się o wiele większe niż myślałem. To były wielkie bryły zbitego śniegu, niektóre wielkości człowieka. Takie coś od razu by zabiło! Robiło się coraz bardziej stromo, a moje rakiety zapadały się po kolana w śnieg. Każdy krok to duży wysiłek ale niewielki postęp, bo śnieg obsuwa się pod ciężarem i zasypuje rakiety. Na takie sytuacje mam sprawdzoną technikę. Postanawiam sobie, że zrobię na przykład 30 kroków i dopiero odpocznę. Odliczam kroki z zaciśniętymi zębami ale nie poddaję się. Potem odpoczywam i idę dalej. Po kilku takich seriach widać, że posuwamy się do przodu.

W ciemności nie byłem pewny, którędy najlepiej pójść. Na szczęście zaczynało się rozwidniać, więc odpoczęliśmy czekając na pierwsze fotony jakie miały przebić się przez atmosferę naszej planety i spowodować, że ludzkie oko zobaczy kształty i kolory otaczającego świata. Dygotaliśmy z zimna, ale woleliśmy poczekać. W końcu wybraliśmy bezpieczną, jak nam się wydawało, drogę i ruszyliśmy dalej. Przed nami sterczały potężne bryły lodu - seraki lodowca biorącego początek u podnóża Pointe Isabella i szukającego, podobnie jak woda, najkrótszej drogi w dół. Nic nie umknie wszechobecnej sile grawitacji! Ja również miałem się o tym przekonać. Najłatwiejsza droga na szczyt prowadziła grzbietem po prawej. Właśnie się do niego zbliżałem. Miałem przed sobą ostatnie 2 metry twardego, stromego śniegu, kiedy spojrzałem w dół i powiedziałem do Douglasa po hiszpańsku:
- ciekawy jestem, gdzie jest bergshrund!
Bergshrund to inaczej szczelina brzeżna. Jest największą szczeliną i powstaje w miejscu, gdzie zaczyna się lodowiec. Krawędź lodowca jest przymarznięta do podłoża, podczas gdy reszta przemieszcza się w dół.

I wtedy poczułem siłę grawitacji. Śnieg załamał się pode mną i zacząłem spadać w dół. Zdążyłem przechylić się w tył i zahaczyłem tyłkiem o brzeg szczeliny. Przez chwilę balansowałem na krawędzi, po czym Douglas pociągnął liną i odzyskałem równowagę. Siedziałem na brzegu dyndając nogami.
- Douglas, wiesz co?
- co?
- znalazłem bergshrund!

Po chwili obaj byłiśmy na stromym i ostrym niczym brzytwa grzbiecie prowadzącym w stronę Pointe Isabella. Właśnie dosięgły go pierwsze promienie słońca - musieliśmy się pospieszyć. Pokonaliśmy pierwsze 100m i zaczęły się skały. Trudność polegała na tym, że pod śniegiem czyhały dziury i trzeba było zachować ostrożność. Kiedy wspięliśmy się na górę, mieliśmy przed sobą w miarę płaski odcinek, bergshrund i wreszcie końcowe podejście. Były to strome, oblodzone i ośnieżone skały. Tym razem Douglas poszedł pierwszy i nie minęło 15 minut kiedy usiedliśmy na szczycie Pointe Isabella. Co to był za widok! W stronę Francji - góry. W stronę Szwajcarii - góry. W stronę Włoch - góry. A pośrodku tego wszystkiego tylko my i nikt więcej w promieniu wielu kilometrów. Aż żal było schodzić, ale czas naglił. W skałach poniżej szczytu był zrobiony punkt zjazdowy, więc zeszliśmy po linie. Nawet nie wiem kiedy słońce zaczęło świecić na czerwono, a zaraz potem znikło za grzbietem najeżonym szpiczastymi skałami. Byliśmy już bezpieczni, jakieś 3 godziny drogi od schroniska. Szedłem jak w transie, myśląc tylko o zasłużonym odpoczynku. Do schroniska zawitałem o 21.00 (Douglas pół godz. później), po 18 godzinach wspinaczki. Rumuni już spali, ale musieli zobaczyć nasze latarki z daleka bo na stole stał garnek gorącej herbaty. Bardzo miła niespodzianka na zakończenie długiego i pełnego niezapomnianych przeżyć dnia.

Dzień 4. Powrót do Chamonix

A jednak prognoza pogody się sprawdziła. Dzisiejszy widok z okna był zupelnie inny niż ten sprzed 2 dni. Nocą nadciągnęły chmury i całą okolicę spowiła monotonna szarość. To jakby mi ktoś podmienił kolorowy telewizor Full HD na taki czarno-biały sprzed 20 lat! Nie było dyskusji - pakujemy się i wracamy. Droga powrotna obeszła się bez niespodzianek i dość szybko doszliśmy do jaskini wykutej w Mer de Glace. Co roku drążona jest nowa, bo lodowiec nie stoi w miejscu tylko przemieszcza się o całe 90 metrów rocznie (około 1cm na godz). Zwiedziliśmy jaskinię (warto!) i wkrótce jechaliśmy pociągiem pełnym turystów prosto do Chamonix.

Po powrocie planowaliśmy zdobycie jakiejś trudniejszej góry ale do końca mojego pobytu w Chamonix pogoda nie była sprzyjająca. Spadło mnóstwo śniegu i najlepsze co mogłem zrobić to pojeździć na nartach i powspinać się na zamarzniętym wodospadzie. Ogólnie wyjazd był udany, ale pozostał niedosyt. Jest na to tylko 1 rada - wrócić jak najszybciej!    zdjęcia