GWATEMALA
OKOLICE JEZIORA ATITLAN, SŁAWNY MARKET W CHICHICASTENANGO I MIASTECZKO
TOTONICAPAN (listopad 2006)
zdjęcia
San Pedro
Po 10
dniach spędzonych w Quetzaltenango,
nadszedł czas pakowania dobytku. Pojechałem mikrobusem w
stronę
dworca.
Musiałem przejść przez market, gdzie kilka dni wcześniej o
mało
nie straciłem
portfela. Kieszonkowcy zrobili sztuczny tłok i kiedy złapałem
za
kieszeń,
portfel był już w połowie wyciągnięty. Tym razem przeszedłem
szybkim
krokiem i
znalazłem się na "dworcu". Jest to po prostu ulica, gdzie
stoją
dziesiątki chicken busów. Po chwili mój
wielki,
30-sto kilowy plecak był na
dachu, a ja w środku kolorowego, rozlatującego się autobusu.
Podróż trwała 4
godziny z powodu robot drogowych. Ostatni odcinek drogi to
serpentyny i
wyboje
na których autobus podskakiwał co chwila. W końcu
usłyszałem
"San
Pedro"! Wysiadłem, a konduktor już był na dachu po bagaże.
Już się ściemniło, ale ulice były pełne ludzi. To
nic
nowego, bo kilkutysięczne miasteczka tętnią tu życiem. Być
może
dlatego,
że
większość ludzi mieszka w małych, obskurnych domkach bez okien, gdzie
często
podłogą
jest ziemia. Nic dziwnego, że nie spędzają w nich wolnego
czasu.
Szedłem
do hostelu, kiedy
usłyszałem krzyk "Marius"! Po czym ktoś rzucił mi
się na
szyję. To Mayu! Mieliśmy
się spotkać tu, w
San Pedro, ale nie myślałem, że tak szybko. Następnego dnia
wzięliśmy
sobie pokój z łazienką za jedyne $4 i zaczęliśmy kilkudniowe
leniuchowanie.
Czas mijał na spacerach nad pięknym jeziorem Atitlan,
zwiedzaniu okolic i
gotowaniu posiłków. Mayu robiła zdjęcie
wszystkiego, co
ugotowaliśmy. Jezioro otoczone jest
górami i wulkanami, co w
połączeniu z ciepłym ale nie gorącym klimatem czyni je jedną z
głównych
atrakcji Gwatemali.
Nariz del Indio 2263m
Jednego dnia wybraliśmy się z Mayu na górę Nariz del Indio,
czyli Nos
Indianina. Nazwa bierze się stąd, że patrząc z dystansu,
góra przypomina
profil ludzkiej twarzy. Ścieżka była stroma i kamienista.
Mijaliśmy
krzaki, na których dojrzewała czerwona kawa, pola kukurydzy,
wielkie agawy. Słońce dawało
się we znaki, więc nie śpieszyliśmy się. Po 3 godzinach
stanęliśmy na
szczycie, 2263mnpm. W planie było ognisko i pieczenie
kurczaka, ale Mayu zapomniała
zapalniczki. Trudno, przynajmniej nie będzie się truła
papierosami, pomyślałem.
Kiedy
ja zastanawiałem się jak tu wyczarować ogień, Mayu modliła się do
Buddy. Żartowałem
sobie z tego co niemiara. Jednak wkrótce pojawiło
się 2 Amerykanów palących marihuanę,
a niedługo potem dym naszego ogniska. Cierpliwie
piekliśmy nogi kurczaka, które
skwierczały i rumieniły się w miarę upływu czasu. Słońce
było coraz niżej.
Kiedy wreszcie zjedliśmy naszą pieczeń, był już prawie
zachód. Schodziliśmy
powoli, bo było stromo i ślisko. Zejście drugą stroną
góry miało być łatwiejsze,
ale nie było. A na dodatek wylądowaliśmy w zupełnie złym
miejscu, bo w pobliżu miasteczka Santa
Clara.
Zanim odnaleźliśmy właściwą ścieżkę, było już ciemno.
Oczywiście nie mieliśmy
latarki. Wiele razy chodziłem nocą po górach i
traktuję ciemność jako
niewielkie utrudnienie. Zapomniałem jednak, że nie jestem
sam.
Ścieżka
była bardzo stroma, a w cieniu drzew było zupełnie ciemno.
Schodziliśmy
po kamieniach powoli, krok po kroku, kierowani instynktem i intuicją.
Tylko świetliki zapalały się i gasły, tak samo jak nadzieja
na szybki powrót.
Sam już byłem zmęczony i nawet się nie zdziwiłem, kiedy Mayu
zaczęła płakać.
Ja miałem porządne buty, a ona zwykle adidasy,
które co chwila traciły przyczepność.
Musieliśmy brnąć dalej. Widoczne w dole miasto było
coraz bliżej,
aż w końcu dotarliśmy
do asfaltu i pierwszej latarni. Jaka to była ulga i radość!
Po dniu zasłużonego odpoczynku, postanowiliśmy pojechać konno do punktu
widokowego opodal miasta. Konie bez trudu pokonywały
wzniesienia, a my upajaliśmy
się niezapomnianym widokiem jeziora Atitlan. Kolejnego dnia
poszliśmy popływać
na niewielką plażę. Przychodzi tam też wielu
mieszkańców San Pedro, ale w
innym celu. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni, myją
się mydłem w jeziorze,
przy czym kobiety dodatkowo piorą ubrania. Jak to dobrze mieć
w domu ciepły
prysznic i pralkę!
San Antonio Polopo
Miałem ochotę zostać w San Pedro dłużej, ale w końcu jestem
podróżnikiem a nie
wczasowiczem. Popłynęliśmy więc z Mayu motorówką
na drugą stronę jeziora,
do turystycznego miasta Panajachel. Zostaliśmy tam 3 noce,
choć samo
miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania, oprócz taniego
jedzenia i internetu.
Odwiedziliśmy miasteczko San Antonio Polopo, gdzie na
zboczach gór rośnie
bardzo dużo szczypiorku. Podeszła do nas kobieta i zaprosiła
do domu.
Nie wiem po co za nią poszliśmy, chyba zwykła ciekawość.
Na błotnistym
podwórku cała rodzina czyściła i wiązała w pęczki
szczypiorek. W domu
natomiast było sporo tradycyjnych ubrań na sprzedaż. Przez
pół godziny
Mayu przymierzała różne opaski i bluzki, a ja odpowiadałem
na pytania odnośnie
mojego stanu cywilnego. Mogłem powiedzieć, że Mayu to moja
żona,
a wtedy miałbym spokój. W końcu
odeszliśmy nie
kupując
niczego, bo było
nam to po prostu niepotrzebne. Mijaliśmy jeszcze wiele kobiet
tkających
kolorowe materiały z których szyją tradycyjne stroje,
charakterystyczne dla
tego miasteczka. Jednak każde spojrzenie w ich stronę
kończyło się
naleganiem, żeby coś kupić, co stało się denerwujące.
Targ w Chichicastenango
Następnego dnia pojechaliśmy do miasta Chichicastenango odwiedzić
tamtejszy
market. Na sprzedaż wystawione są różne wyroby, od
tradycyjnych ubrań do
masek i kolczyków. Stoiska mienią się całą gamą
kolorów, a sprzedawcy zachęcają
do oglądania i oczywiście kupowania. Przed kościołem pali się
ognisko.
Kilka osób wymachuje dymiącymi kadzidłami, a inni
modlą się klęcząc przed
wejściem. Z dachu rozbrzmiewa rytmiczna muzyka.
Weszliśmy do środka.
Obserwowałem bardzo starą kobietę jak zapalała świeczki pod
bocznym
ołtarzem. Żegnała się kilkanaście razy mamrocząc coś pod
nosem, po czym wyciągnęła
piersiówkę (chyba rumu) i rozlewała na wszystkie strony,
wciąż
szepcząc modlitwy.
Katolicyzm Gwatemali jest pomieszany z prastarymi obrzędami
Majów.
Ludzie są bardzo wierzący i religijni. Dla
większości ludzi jedynym
wybawieniem z nędznej egzystencji jest wyjazd do USA lub śmierć i raj
obiecany
przez Jezusa. Młodzi jeszcze myślą o USA, starzy już tylko o
raju.
Totonicapan
To 10-cio tysięczne miasto położone na wysokości 2500m jest rzadko
odwiedzane
przez obcokrajowców. Ponownie odwiedziliśmy
market, gdzie życie prostych
ludzi jest łatwe do zaobserwowania. Kobiety sprzedają
przeróżne owoce i
warzywa. Inne lepią i pieką placki z mąki zwane tortilla.
Są one
podstawą diety w tym kraju. Ponieważ używa się
różnego rodzaju mąki,
tortilla może mieć kolor biały, żółty a nawet czarny.
Kobiety nie chodzą
na zakupy z siatkami, tylko z koszami na głowach.
Niektóre wracają z targu
z żywym towarem, takim jak kury czy indyki. Znów
zaatakowali mnie
kieszonkowcy, na szczęście bezskutecznie. Mimo to podobał mi
sie ten
market, bo był po prostu zwykły.
.
W Totonicapan znajdują się gorące źródła, które
postanowiliśmy odwiedzić. Zapłaciliśmy
3 centy (!) za wstęp, co oznacza, że jest to atrakcja przeznaczona dla
lokalnych
mieszkańców a nie turystów z zagranicy.
Weszliśmy do środka i zobaczyliśmy
setki ludzi przebierających się lub myjących w białej od mydła wodzie.
Wszyscy patrzyli na nas i nie czuliśmy się mile widziani.
Wyszliśmy,
ale po namyśle zdecydowaliśmy wrócić. Rozebraliśmy
się i weszliśmy
do basenu. Usiedliśmy w wodzie do kostek, gdzie w ścisku
myło się już ze
100 osób. Z basenu wchodzi się do "wieloryba".
Jest to
betonowe iglo bez oświetlenia, także pełne ludzi. Wszyscy
mają małe
miski do polewania się gorącą wodą. Gdy zobaczyli, że my nie
mamy misek, zaczęli
nam oferować swoje. Zaczęliśmy rozmawiać i nagle poczuliśmy
sie wśród
swoich. Byliśmy sporą atrakcją dla nich, tak samo jak oni dla
nas. Odważniejsi
pytali skąd jesteśmy i co robimy. Inni tylko się uśmiechali.
Jeszcze przy wyjściu dogonił nas chłopak, żeby zrobić z nami
zdjęcie.
Kiedy wieczorem poszliśmy zjeść kolację, znów
spotkaliśmy życzliwych
ludzi. Zaczęło się od rozmowy z właścicielem skromnej
restauracji.
Potem przyszły jego córki i nawet się nie
obejrzeliśmy, kiedy minęły 3
godziny. Następnego dnia natknęliśmy się na chińską
restaurację. Wiedziałem, że się postarają, bo Mayu uchodzi tu
za Chinkę, więc pomyślą, że zna się
na chińskiej
kuchni. Nie pomyliłem się - dostaliśmy po wielkim talerzu
pysznych warzyw
z kruczakiem. Kiedy staliśmy przy ladzie, nagle wszystko
zaczęło się
trząść i trzeszczeć.
Popatrzałem na obsługę, oczekując wyjaśnień.
Zamiast tego, poczułem
następną dawkę dziwnych wstrząsów, tym razem jeszcze
silniejszych.
Podłoga przesuwała
się pod nogami a ściany wydawały groźne dźwięki. Wtedy
wszyscy zrozumieliśmy, że to trzęsienie ziemi. Podbiegliśmy
do wyjścia, ale już było
po
wszystkim. Trzęsienie trwało 20 sekund i mierzyło 5.3 stopni
w skali
Richtera. Na szczęście nie było zniszczeń ani ofiar w
ludziach.
zdjęcia