www.mariusztravel.com logo



WIETNAM
HOI AN ORAZ HUÉ (grudzień 2009)   zdjęcia

Patrząc na mapę, Hoi An leży gdzieś w połowie drogi między Saigonem a Hanoi. Jeszcze na etapie planowania podróży zakładałem, że się tu zatrzymamy. Miasto jest na liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO i zdecydowanie warto tu przyjechać. Ze swoją wspaniałą architekturą, Stare Miasto jest jak jedno wielkie muzeum (i sklep zarazem). Tak jak wszędzie w Wietnamie, nie brakuje tu nachalnych sprzedawców. Co chwila ktoś zaczepia. Kiedy poszliśmy na targ, strach było się nawet popatrzeć na niektóre stoiska, bo dziewczyny na siłę chciały coś sprzedać. Do tego po wąskich uliczkach jeździły motory! Wietnamczycy nie lubią się rozstawać ze swoimi Hondami i wjeżdżają nawet tam, gdzie ciężko jest przejść.

Hoi An słynie z jedwabiu i ubrań szytych na miarę. Wystarczy wejść do jednego z dziesiątek sklepów, a już sprzedawczyni pokazuje po kolei wszystko co ma. Ela zdecydowała się na jedwabny żakiet. Po długich negocjacjach cenowych dziewczyny ją pomierzyły i obiecały, że na wieczór żakiet będzie gotowy. Następnie wypożyczyliśmy Hondę i pojechaliśmy do oddalonych o 50 km ruin o nazwie My Son. Mieliśmy trochę wątpliwości co do motoru, bo dochodziły nas słuchy, że wietnamska policja znalazła nowy sposób na szybki zarobek. Otóż międzynarodowe prawo jazdy w Wietnamie jest nieważne i w praktyce obcokrajowcy jeżdżą nielegalnie. Ale to się chyba kończy, bo podobno coraz częściej policja konfiskuje maszyny i nakłada wysokie kary.

Na szczęście nam się nic takiego nie przytrafiło. W jednej z wiosek po drodze do My Son zobaczyliśmy, że kilka osób ogląda walkę kogutów. Zawróciliśmy i przyłączyliśmy się do widowni. Oskubane w niektórych miejscach koguty były już chyba zmęczone, bo wyglądało to bardziej jak przepychanka niż walka. Tylko co jakiś czas któryś z zawodników podskakiwał i kopał przeciwnika. W pewnym momencie właściciele zrobili przerwę. Poili swoje koguty w ten sposób, że psikali im do dzioba wodą nabraną w usta. Nie czekaliśmy na kolejną rundę, bo robiło się coraz później i musieliśmy się śpieszyć. Na miejsce dojechaliśmy tuż przed zamknięciem. Może to i dobrze, bo w ruinach byliśmy zupełnie sami. Po tym, jak ktoś zobaczy kambodżański Angkor, już chyba nigdy żadne ruiny na świecie nie zrobią na  nim większego wrażenia, ale My Son ma swój urok. Szczególnie, że oglądaliśmy je w ciszy i spokoju, skąpane w promieniach zachodzącego słońca. W drodze powrotnej kilka razy zatrzymywaliśmy się, żeby zrobić zdjęcia. Czasami przybiegały dzieci, machając do nas z daleka. Muszę im dać plusa za to, że nie prosiły o nic tylko po prostu były ciekawe. Zresztą zawsze, kiedy musiałem się opędzać od natarczywych sprzedawców starałem się pamiętać, że przynajmniej w uczciwy sposób chcą zarobić na życie. Nie kradną, nie wyciągają ręki i nie mówią "daj".

Hué

Jest to ciekawe miasto o bogatej historii, ale nam się za bardzo nie spodobało. Może dlatego, że ciągle padał deszcz. Odwiedziliśmy Pagodę Thien Mu (oficjalny symbol miasta), pochodziliśmy trochę po centrum i złapaliśmy wieczorny autobus dalej na północ. W okolicy znajdują się sławne grobowce cesarzy, ale wstęp jest dość drogi a dojechać też trzeba, więc odpuściliśmy sobie. Podobnie było z Zakazanym Purpurowym Miastem - nie mieliśmy ochoty go zwiedzać na deszczu. Teraz trochę żałuję, ale czasami tak to jest w podróży, że jak się ma coś pod nosem, to się tego nie docenia. Hué leżało blisko dawnej linii demarkacyjnej, dzielącej Wietnam Północny od Południowego. Efekt był taki, że miasto zostało zupełnie zniszczone przez obie strony konfliktu. Po wojnie zabytki odbudowano, w czym niemały był udział polskich konserwatorów.