WIETNAM
ZATOKA HA LONG I SAPA (grudzień 2009)
zdjęcia
"Jeśli nie odwiedziłeś zatoki Ha Long, to nie byłeś jeszcze w
Wietnamie", pisał chiński poeta Xiao San. Kiedy tak, to jedziemy! Jest
kilka sposobów na zwiedzanie zatoki. My wybraliśmy opcję
dwudniową, z noclegiem na dżonce. Gdyby była ładna pogoda, pewnie
wolelibyśmy popłynąć na 3 dni. Ale grudzień to jest zima, co oznacza
częste deszcze i niskie temperatury. Kiedy na południu Wietnamu
jeździliśmy motorkiem w koszulkach z krótkim rękawem, ciężko
było sobie wyobrazić, że wkrótce potrzebna będzie ciepła
kurtka. A jednak. Przyjechaliśmy do Halong City i od razu znalazł się
chłopak sprzedający wycieczki po zatoce. Cena? $55 od osoby za 2 dni.
Poszliśmy na kolację i popytaliśmy w agencjach, gdzie ceny były jeszcze
wyższe. Więc wynegocjowaliśmy $50 i następnego dnia z rana wyruszyliśmy
do portu. Statek okazał się gorszy od tego, który widniał na
zdjęciach, ale tego akurat się spodziewaliśmy. Natomiast nie
spodziewaliśmy się, że ci, którzy kupują wycieczkę w Hanoi
płacą mniej. Nie jakiś dolar czy dwa, tylko 20! Rekordzistki dały $30
na osobę za opcję 3-dniową. Dzieje się tak dlatego, że w Hanoi jest
dużo plecakowiczów i duża konkurencja, a w Halong City są dobre
hotele i masa turystów z Chin. Trudno, przepłaciliśmy.
Trasa wycieczki była standardowa. Najpierw do jaskini Sung Sot, tam
zwiedzanie, a potem pływanie kajakiem. Z grupy 16 osób na
łodzi tylko nam chciało się wiosłować. Popłynęliśmy do pobliskiej
wyspy, zwiedziliśmy płytką jaskinię i już musieliśmy wracać. Przez cały
dzień było pochmurnie, a tu nagle tuż nad horyzontem pojawiła się
czerwona kula zachodzącego słońca! Szkoda, że nie wziąłem aparatu, ale
po tym, jak utopiłem kompaktowy w Tajlandii, nie chciałem ryzykować
lustrzanki. Wróciliśmy na łódź i dopiero wtedy
zaczerwieniło się niebo. Nasza dżonka płynęła wśród
skalistych wysp na miejsce noclegu, a czerwień nieba osiągnęła apogeum
i powoli przygasła, ustępując miejsca zimniejszym kolorom. Noc była
spokojna, a zasypiając marzyłem, żeby następnego dnia zobaczyć słońce.
To marzenie nie miało się spełnić. Od rana wiał wiatr a niebo spowiły
ciemne chmury, z których co jakiś czas kropił deszcz.
Popłynęliśmy na wyspą Cat Ba, gdzie wysiedli ci, którzy
wykupili opcję 3-dniową. Zastąpili ich turyści powracający z wyspy i
ruszyliśmy z powrotem. Sceneria była przepiękna, choć przy dobrej
pogodzie na pewno jest jeszcze bardziej imponująca.
Deszczowa aura dodawała zatoce jakiejś magii i tajemniczości. Tysiące
małych wysepek rysowały się ciemnymi konturami na tle horyzontu.
Wietnamczycy twierdzą, że jest ich 1969 (jest to rok śmierci Ho Chi
Minha), ale tak naprawdę jest to około 3000. Są one rozsiane na
długości ponad dwustu kilometrów. Te wystające z wody
wapienne skały mają nawet po 200 metrów wysokości.
To takie fortece o pionowych ścianach, podziurawione dużą ilością jaskiń.
Powstały one w wyniku działania wody deszczowej, która
przesącza się do wapienia, rozpuszcza go i powoli drąży jamy i
korytarze. Kiedyś dawały schronienie piratom oraz zgromadzonym podczas
napadów łupom. Może w niektórych jaskiniach kryją
się wielkie skarby? Jeśli tak, to pewnie nigdy nie zostaną odnalezione,
bo jaskinie są bardzo trudno dostępne i nikt nie wie, ile ich jest.
Wiadomo tylko, że bardzo dużo.
Sapa - najzimniejsze miasto w Wietnamie
Gdybyśmy nie zobaczyli zdjęć rozległych tarasów ryżowych na
zboczach gór, chyba nie pojechalibyśmy do Sapa. Miasto
założyli Francuzi w 1922 roku, kiedy Wietnam był ich kolonią. Był to
kurort u podnóża najwyższej góry w kraju -
Fansipan 3143mnpm. Obecnie jest magnesem dla turystów z
całego świata ze względu na piękne krajobrazy i zamieszkujące okolicę
plemiona, takie jak H'mong, Dao, Tay, Giay oraz Xa Pho. W każdą sobotę,
która jest dniem targowym, w Sapa można spotkać
przedstawicieli tych wszystkich plemion. Kupują, sprzedają i załatwiają
swoje sprawy. Ubrane w tradycyjne stroje kobiety nie lubią być
fotografowane i niektóre protestują na widok aparatu.
Obserwowaliśmy, jak zakładają czapki. Najpierw zawiązują pierwszą
warstwę materiału, potem drugą, a dopiero na to tą trzecią, najbardziej
efektowną. U niektórych kobiet jest to zawinięty czerwony
materiał z frędzlami. Piękne! Wiele kobiet wciska
turystom różne wyroby rękodzielnicze, ale tak agresywnie jak
nigdzie indziej. Na placu w centrum miasta odbywała się jakaś parada
przy donośnej muzyce. Na podwyższeniu siedziało kilku wojskowych, a
poniżej kilkudziesięcioosobowa grupa nastolatków wykonywała
pokaz z użyciem różowych kawałków materiału.
Fanfary słychać było chyba w całym mieście!
W Sapa zabawiliśmy zaledwie jeden dzień. Wykurzyła nas stamtąd pogoda -
gęsta mgła i temperatura bliska zeru. Prognoza nie była optymistyczna,
więc kupiliśmy bilety prosto do Dien Bien Phu przy granicy z Laosem.
Autobus miał przyjechać o 8 rano. Pamiętając o przypadkach, kiedy
autobus odjeżdża przed czasem, przyszliśmy na dworzec pół
godziny wcześniej. Dworzec to może za dużo powiedziane, raczej domek
z poczekalnią. Kompletnie pustą, bo mieszkańcy Sapa nie lubią tu
przychodzić i wolą czekać na przejeżdżające autobusy na placu w
centrum. Więc kiedy autobus nie pojawił się ani o 8.00, ani nawet o
9.00, byliśmy coraz bardziej zdenerwowani. Sądziliśmy, że zabrał ludzi
z placu i w ogóle nie zajechał na dworzec. Do tego było
cholernie zimno, bo to nie tylko niska temperatura, ale też wilgoć
przedostająca się przez wszystkie warstwy ubrań. Gęsta mgła
towarzyszyła nam od momentu, kiedy pojawiliśmy się w Sapa.
Ogólnie nie było nam do śmiechu.
Jedyna osoba, która pracowała na dworcu, młody chłopak o
szczupłej twarzy, nie potrafił nam pomóc. Gdzieś zadzwonił i
pokazywał, żeby czekać. Potem rozsiadł się przy małym kociołku, w
którym paliły się grube szczapy drewna. W Sapa na każdym kroku
ktoś się grzeje przy kociołku. Dopiero po jakimś czasie podszedł z
komórką i od dzwoniącej osoby dowiedziałem się (po
angielsku), że na drogę zeszła lawina błota i autobus jest
spóźniony. Czekaliśmy jeszcze godzinę i w końcu przyjechał
mikrobus załadowany workami. "Nie dość, że jest mało miejsca na nogi, to
jeszcze napakują tam jakieś worki" - narzekaliśmy. Ale to było nic w
porównaniu z tym, co nas czekało. Przy oknie siedział
chłopak może piętnastoletni z jakiegoś plemienia, choć nie mam
pojęcia, z jakiego. Jak tylko autobus ruszył krętą, wyboistą drogą pod
górę w stronę przełęczy, chłopak zaczął pluć. Czasami do plastikowego
woreczka, a czasami za siebie. To znaczy na siedzenie koło okna. Potem do
worka pluł już tylko wtedy, kiedy robiło mu się niedobrze. Następnie
wyrzucał worek za okno, pluł na siedzenie i wymiotował do nowego worka.
Najgorsze, że Ela usiadła koło niego i nie było sposobu, żeby się
przesiąść. Autobusik był zapełniony do granic możliwości. Po trzech
godzinach takich tortur wysiedliśmy na postoju. Poszliśmy do ubikacji,
a tam po prostu betonowa podłoga i dziura w tylnej ścianie. Czyli
załatwiają się na podłogę i wiaderkiem spłukują przez dziurę na
zewnątrz.
Kiedy nadszedł czas odjazdu powiedziałem, że my nie będziemy siedzieć
koło tego oplutego gnojka. Zamienili go z kimś innym. Nowy siadł,
zobaczył, że mokro, wytarł plastikowym workiem i po krzyku.
Ogólnie plucie nie jest czymś obrzydliwym w Azji
południowo-wschodniej. Na ulicach plują nie tylko mężczyźni, ale też
kobiety. A jak ktoś ma zatkany nos? Nie potrzebuje chusteczki.
Wystarczy, że
zatka jedną dziurkę w nosie i wysmarka z drugiej, pochylając się przy
tym lekko, aby nie wykrochmalić sobie ubrania! À
propos chusteczki, tą funkcję pełni papier, jaki my zazwyczaj wieszamy
koło sedesu . Ponieważ w Azji w toalecie nie używa się papieru
toaletowego, służy on jako chusteczki np.
w restauracjach. Natomiast w ubikacji wystarczy woda do podmycia.
Zawsze lewą ręką!