FRANCJA 2008
ZIMOWE
WEJŚCIE NA MONT BLANC 4810m (styczeń 2008)
zdjęcia
Dlaczego zimą? Po pierwsze, żeby uciec
od tłumów
wspinających się latem. Bo to w miesiącach letnich na szczyt
wchodzi te 20 tysięcy ludzi, które zdobywają Mont Blanc co
roku.
Po drugie, jest trudniej, czyli ciekawiej. A jak to
jest z tą najwyższą górą Europy? Mont
Blanc 4810m czy Elbrus 5642m w górach Kaukazu?
Wszystko zależy od tego, gdzie przebiega granica pomiędzy
Europą a Azją. Jest kilka różnych wersji, ale
coraz częściej przyjmuje się, że Elbrus leży na granicy i to on jest
najwyższą górą Europy. Mont Blanc pozostaje
najwyższą górą Alp oraz Europy Zachodniej.
Postanowiliśmy pójść drogą normalną, czyli przez
schronisko Gouter. Była to jedyna rozsądna opcja, biorąc pod
uwagę
ilość śniegu, który spadł ostatnio. Wjechaliśmy na
wysokość 1800m wyciągiem "Bellevue" i zaczęliśmy łagodne podejście
wzdłuż torów, schowanych gdzieś głęboko pod śniegiem.
Ciężko nam szło. Doszliśmy do tunelu kompletnie
zasypanego
śniegiem i spotkaliśmy Belga, który obadał już przejście nad
tunelem po
skałach i ocenił je jako bardzo niebezpieczne. Zdecydowaliśmy
wejść prosto na grzbiet, omijając trudne miejsce. Jednak po
godzinie walki z głębokim śniegiem poddaliśmy się i
zawróciliśmy.
Aby ubezpieczyć przejście po skałach rozciągnęliśmy linę i
przedostaliśmy się
bez problemu prawie do końcowej stacji kolejki. Ale
straciliśmy dużo czasu i było już bardzo późno.
Wkrótce
zrobiło się ciemno. Nie było jednak innej opcji, jak
kontynuować
do schroniska. Szliśmy przy świetle latarek, bo w
bezksiężycową
noc było zupełnie ciemno. Odpoczywaliśmy krótko,
bo
kilkunastostopniowy mróz szybko przenikał przez wszystkie
warstwy ubrań, jakie mieliśmy na sobie. Odnaleźliśmy grzbiet
i
po
nim doszliśmy w pobliże schroniska Tete Rousse 3167m. Z ulgą
weszliśmy do środka o 1 w nocy, po 16 godzinach ciężkiej przeprawy.
Spaliśmy do południa ale nie martwiłem się, bo do następnego schroniska
było tylko kilka godzin drogi. Przeszliśmy przez Gran
Couloir,
gdzie często zdarzają się wypadki spowodowane spadającymi kamieniami.
Zaledwie 15 min po naszym przejściu z hukiem posypała się
lawina kamorów,
ale byliśmy już bezpieczni. Czekało nas długie i strome
podejście
po ośnieżonych skałach, z którym uporaliśmy się po 5
godzinach.
W schronisku Gouter poszliśmy szybko spać, bo następnego dnia
mieliśmy osiągnąć cel wyprawy.
Wyszliśmy o 8 rano. Za schroniskiem wznosi się 20-to metrowa
ściana śniegu prowadząca na grzbiet. Kiedy tam weszliśmy,
uderzył
w nas mroźny wiatr. Ubrałem kominiarkę i gogle, jedynie nos
pozostawał wystawiony na pastwę wysokogórskiej pogody.
Po
2 godzinach monotonnego podejścia minęliśmy górę Dome du
Gouter 4300m i
wkrótce odpoczywaliśmy w nowo wybudowanym schronie.
Przed
nami wznosił się śnieżno-lodowy grzbiet, prowadzący prosto na szczyt.
Przygotowaliśmy linę i ruszyliśmy pod górę.
Douglas męczył się szybko i musieliśmy się zatrzymywać, ale
byliśmy coraz bliżej.
Grzbiet był dość stromy i miejscami bardzo wąski, co mnie
zdziwiło, bo z Chamonix Mont Blanc wygląda jak łagodna kopuła śniegu.
W końcu o 13.30 stanęliśmy na szczycie, jako jedyni tego
dnia.
Pogoda była wyśmienita, a widoki po prostu wyborne.
Góry i góry, jak okiem sięgnąć
góry!
Moment refleksji, zdjęcia i zejście w dół.
Bez
pośpiechu, bo czasu mieliśmy pod dostatkiem, a w schronisku temperatura
poniżej zera. Po kolejnej zimnej nocy byliśmy gotowi na
powrót.
Mogliśmy wracać tą samą drogą, ale Douglas nalegał, żeby
wrócić
inną, przez lodowiec Bossons. Nie podobało mi się, bo trzeba
było
znów podchodzić 500m pod Dome du Gouter, ale zgodziłem się.
Tamtego pamiętnego dnia mieliśmy dotrzeć do Chamonix.
Pamiętam, że w którymś momencie do głowy przyszło
mi zdanie
"una hora mas de vida", czyli "jeszcze jedna godzina życia".
Nie
jestem przesądny, ale to zdanie powracało uparcie i nie dawało mi
spokoju. Początkowo szliśmy w dół po lodowcu bez
większych
problemów, z wyjątkiem głębokiego śniegu. Nieraz
zakładaliśmy raki, a nieraz rakiety, i parliśmy do przodu. Aż
w
końcu doszliśmy do miejsca, gdzie drogę zagrodziły nam wielkie bryły
lodu połączone śnieżnym mostem. Postanowiliśmy
spróbować.
Poszedłem pierwszy, sprawdzając lód kijkiem.
Wydawał
się dość mocny, ale powiedziałem "uważaj", bo wiedziałem, że pode mną
była przepaść. Nagle wpadła mi noga, a zanim zdążyłem się
przestraszyć, runęła reszta. Walnąłem twarzą w lód
i
zawisłem na linie trzymanej przez Douglasa. Na szczęście
mogłem
jeszcze dosięgnąć powierzchni, i jakoś się wygramoliłem po kilku
minutach wierzgania nogami i machania czekanem.
Musieliśmy znaleźć inną drogę. Zanim to się stało, zrobiło
się
późno i w końcu musieliśmy nocować w schronisku Mulets na
3000m.
Jest ono wspaniale położone na szczycie 30-to metrowej skały,
otoczonej lodowcem. Najwyraźniej nie było tam nikogo od
czasu,
kiedy większą część schroniska zamknięto na okres zimy, i
wkrótce mieliśmy się przekonać, dlaczego. Kiedy
rano
otworzyłem oczy, od razu przypomniałem sobie "una hora mas de vida", i
ta myśl już mnie nie opuściła aż do Chamonix. Nie
mieliśmy już prawie nic do jedzenia, ale mieliśmy zamiar zjeść obiad, a
co
najwyżej kolację, w Chamonix. Gdybym wtedy wiedział, co nas
czekało!
Najpierw musieliśmy przejść przez lodowiec Bossons. Kiedy
tylko
go zobaczyłem, wiedziałem, że będzie ciężko. Pierwsza połowa
to
istny labirynt ogromnych brył lodu, przysypanych śniegiem.
Powoli
posuwaliśmy się do przodu, sprawdzając każdy krok. Po kilku
godzinach dotarliśmy do "wyspy" otoczonej lodem. Dalej
lodowiec był
bardziej płaski i wydawał się łatwiejszy. Ruszyliśmy
raźniej.
Patrzałem jak idący przodem Douglas sprawdza lód
kijkiem przed
każdym
krokiem, kiedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, wpadł po pas i po chwili
zniknął z powierzchni lodowca. Lina szarpnęła mnie do przodu,
ale
padłem w głęboki śnieg i się zatrzymałem. Douglas wpadł w
szczelinę. Krzyczałem do niego, ale nie odpowiadał.
Ściągnąłem plecak i z trudem wyczyściłem lód ze śniegu na
tyle,
żeby wkręcić śrubę. Próbowałem z całych sił przez
jakiś
czas, ale po prostu nie chciała złapać. Lina boleśnie
wrzynała
się
w plecy i musiałem coś zrobić. Zacząłem się czołgać w
kierunku
wielkiego głazu po lewej, aby zakręcić linę wkoło niego. Po
drodze znalazłem lepsze miejsce na śrubę i w końcu udało się ją
umocować. Następnie drugą, i odetchnąłem. Nareszcie
mogłem
przenieść ciężar Douglasa na śruby i uwolnić się od liny.
Poszedłem w stronę dziury i zapadłem się po pachy.
Najwyraźniej cały ten teren był jak pole minowe.
Porozumiałem się z Douglasem. Okazało się że zanim
wpadł, przeszedł aż 3 metry po skorupie lodu przykrywającej ogromną
szczelinę. Kiedy skorupa się zarwała, Douglas poleciał w
dół a lina wcięła się aż do krawędzi szczeliny.
Nieszczęśnik znalazł się o 3 metry od dziury.
Rzuciłem mu mój koniec liny, ale nie
mógł go dosięgnąć.
Sytuacja była poważna. Próbowałem zadzwonić po
pomoc przez komórkę, ale nie działała. Chciałem
sporządzić system do wyciągnięcia Douglasa, ale krzyczał, żeby go nie
ciągnąć. Nie wiedziałem dlaczego, ale w końcu zobaczyłem, że
udało mu się wspiąć pod powierzchnię i przebić dziurę. Wtedy
rzuciłem mu linę i wkrótce wspólnymi siłami udało
się go wyciągnąć na zewnątrz. Jego podrapana twarz
mówiła wszystko co przeżył przez te półtora
godziny. Malował się na niej strach, wycieńczenie, rozpacz i
w końcu wielka ulga. Mną targały zresztą te same uczucia.
Ale jeszcze nie było po wszystkim.
Słońce już zachodziło, a przed nami wciąż był jakiś kilometr lodowego
labiryntu. Nie wiem jak udało nam się przejść bezpiecznie po
ciemku, ale się udało. Mieliśmy tylko jedną latarkę, bo
Douglas swój plecak powiesił na śrubie wkręconej w ścianę
szczeliny i tam go zostawił wraz z całym ekwipunkiem. Po
zejściu z lodowca chcieliśmy dojść do stacji kolejki linowej, ale
głęboki śnieg nas po prostu wykończył. Co kilka
kroków zapadałem się po kolana, a nawet po pas.
Nie
pozostało nic innego, jak zejść prosto do Chamonix.
Poszliśmy ostro w dół po śladach kilku
osób na snowboardach, bo jeśli oni tamtędy zjechali, to my
też powinniśmy zejść. Nie było już niebezpieczeństwa, tylko
wielkie zmęczenie psychiczne i fizyczne. Nie czułem nawet
głodu pomimo tego, że od skromnego śniadania zjedliśmy tylko po 50g
czekolady. Kiedy wreszcie stanęliśmy na asfalcie koło wjazdu
do tunelu Mont Blanc, padliśmy sobie w objęcia. Byliśmy w
domu. Co prawda jeszcze kawał drogi musieliśmy maszerować i
dopiero o 3.30 w nocy zapukaliśmy do drzwi, ale już było po wszystkim.
Prawie 18 godzin męczarni skończyło się w momencie, kiedy
drzwi otworzyła Sabina i przekroczyliśmy próg jej
mieszkania. Prosto do
wygód i bezpieczeństwa cywilizacji.
zdjęcia