MYANMAR
TREKKING Z KALAW DO JEZIORA INLE (styczeń 2010)
zdjęcia
Jezioro Inle to jedno z 4 najczęściej odwiedzanych miejsc w Birmie.
Pozostałe to Yangon, Mandalay i Bagan. Nasz trzydniowy trekking
rozpoczął się w Kalaw i skończył w Indein nad Jeziorem Inle. Była to
zwykła trasa. Za dodatkową opłatą nasz plecak pojechał do wyznaczonego
hotelu w Nyaungshwe, a my mogliśmy przejść całą drogę z minimalnym
ekwipunkiem. Dołączyliśmy się do grupy 3 dziewczyn z Niemiec, żeby
obniżyć koszty. Dwie z nich były wyższe ode mnie, ale wszystkie bardzo
sympatyczne.
Trasa nie była trudna. Podejścia były łagodne i przypominały raczej
spacer, aczkolwiek wielogodzinny. Po drodze mijaliśmy wioski, gdzie
dziewczyny rozdawały długopisy. Moim zdaniem jest to błąd, bo długopis nic nie
zmienia w życiu tych ludzi a tylko uczy dzieci żebrania. Tutaj nie było
to jeszcze rozpowszechnione, ale to tylko kwestia czasu.
Ogólnie ludzie są bardzo mili i uśmiechnięci. Większość żyje
z tego, co wyhoduje na polu i w oborze. Akurat w styczniu niewiele na tych polach
rośnie, bo jest to pora sucha. Kilka razy widzieliśmy żniwa. Plony
wyglądały na bardzo ubogie, bo ziemia raczej nie jest nawożona a
uprawiane gatunki zbóż na pewno nie są najlepsze. Zgięte
wpół kobiety sierpem ścinały wiązki zboża i po związaniu
zostawiały na ziemi. Ile pracy trzeba włożyć w wyprodukowanie kilograma
mąki! Wszystko robione jest ręcznie.
Nasz przewodnik to był młody, szczupły chłopak, który dość
dobrze mówił po angielsku. Nazywał się Ningh Ningh i palił
jednego papierosa za drugim. Śmieszny był czasami. Na przykład kiedy
przejeżdżał pociąg, musieliśmy zejść do rowu, bo według niego
bezpieczna odległość to 10 metrów od torów. Gdyby
to był pędzący z szybkością 350km/godz pociąg z Wuhan do Guangzhou w
Chinach (w tej chwili najszybszy na świecie) to sam bym się chował, ale
to jest Myanmar. Pociąg jechał co najwyżej 20km/godz. Na początku nie
chciał nic mówić o rządzie i polityce, ale kiedy byliśmy
sami, rozwiązał mu się język. Opowiadał o protestach, o biedzie i
powszechnej korupcji. Czytałem o tym wszystkim już wcześniej, ale
inaczej jest usłyszeć to z ust kogoś, kto tego wszystkiego doświadcza.
Oprócz przewodnika, mieliśmy też kucharza. Zazwyczaj nie
szedł z nami, tylko przygotowywał śniadanie i znikał, aby czekać z
gotowym posiłkiem w następnym miejscu. Dopiero ostatniego dnia, kiedy
mieliśmy zjeść lunch w restauracji w Indein, kucharz towarzyszył nam od
samego rana. W ogóle nie znał angielskiego. Czasami rozmawiał
z Ningh Ningh, ale najczęściej nic nie mówił tylko
maszerował. Ubrany był w
longyi, tradycyjną
bawełnianą spódnicę, noszoną przez większość mężczyzn w
Birmie. Co jakiś czas przystawał, żeby ją poprawić. Polegało to na
ponownym zawiązaniu węzła, jaki powstawał z przodu
longyi.
Faceci w spódnicach to jedna z wielu niespodzianek tego
kraju. Na przykład mieszkańcy mają bardzo charakterystyczny zwyczaj
podawania czegoś drugiej osobie. Robią to w ten sposób, że
prawą rękę z przedmiotem wyciągają w kierunku danej osoby. Natomiast
lewą rękę kładą pod prawy łokieć. O ile oni robili to zawsze, o tyle
nie wymagali od każdego obcokrajowca, że będzie o tym pamiętał.