www.mariusztravel.com logo


PERU

TREKING W CORDILLERA BLANCA I SAMOTNE WEJŚCIE NA GÓRĘ PISCO 5752m (lipiec 2007)   zdjęcia

Alpamayo Base Camp

Przyjazd do Huaraz, peruwiańskiej stolicy sportów ekstremalnych, był czymś specjalnym.  Po raz pierwszy wracałem do miejsca, gdzie już byłem w czasie poprzedniej podróży.  Po kilku dniach leczenia grypy byłem gotowy na pierwszy trek.  Zaczął się w wiosce Cashapampa.  Przez pierwsze kilka godzin mijałem wioski i domostwa idąc to w górę, to w dół.  Na mój widok niektórzy ludzie mówili "Gringo!"  Następnie zaczęło się długie, męczące podejście do jeziora Cullicocha.  Wiedziałem, że nie mam szans tam dotrzeć w ciągu jednego dnia.  Ścieżka pięła się w górę zygzakiem w nieskończoność.  Po południu zaczęło padać, ale nie było żadnego miejsca na namiot.  Pasące się wszędzie krowy narobiły na każdy kawałek trawy, który mogłby się nadawać na nocleg.  Kontynuowałem więc aż do zmroku.  Dotarłem na pole namiotowe bardzo zmęczony, mokry i zły.  Było tam już kilka namiotów.  Myślałem, że jakaś duża grupa, ale to tylko dwójka turystów na zorganizowanym trekingu.  Mieli przewodnika, kucharkę i dwóch arriero, czyli poganiaczy osłów.

Następnego dnia zobaczyłem niebieskie niebo, wysuszyłem wszystko co było mokre i wyruszyłem dalej.  Po 4 godzinach ostrego podejścia pod górę w końcu zobaczyłem jezioro Cullicocha, pięknie położone wśród skalistych gór i lodowców.  Już wcześniej zaczął sypać śnieg, i wkrótce było biało.  Do tego dostałem gorączkę i byłem wyczerpany poprzednim dniem.  Nie pozostawało nic innego jak rozbić namiot i odpoczywać.  Dopiero wieczorem, kiedy chmury zaczęły znikać, poszedłem fotografować jezioro i piętrzące się za nim lodowce oświetlone kolorowymi promieniami zachodzącego słońca.

Dzień trzeci znów zaczął się słonecznie.  Podszedłem pod najwyższą przełęcz tego treku o wysokości 4830m, potem pod kolejną i na koniec zszedłem do doliny Quebrada Alpamayo.  Idąc wzdłuż rzeki dotarłem do pola namiotowego już prawie o zmroku.  Rozbiłem namiot i zasnąłem słuchając monotonnego stukania deszczu o tropik.  Obudziłem się o 3 rano a deszcz wciąż padał.  O 6 już nie, ale góry schowane były w chmurach.

Jednak kiedy wyjrzałem o godzinie 7, zobaczyłem błękitne niebo.  Szybko ugotowałem owsiankę i wyruszyłem do Alpamayo Base Camp.  Niestety nie widać stamtąd góry Alpamayo, nazywanej najpiękniejszą górą świata. Poszedłem więc w górę doliny, w stronę skał i lodowców Santa Cruz, które ją zamykają.  Doszedłem do potężnej moreny i ścieżka zaczęła piąć się w górę kilkaset metrów.  Po następnej godzinie w końcu zobaczyłem przepiękne, niebiesko-zielone jezioro znajdujące się wewnątrz moreny, ale niestety chmury już przesłaniały okoliczne góry.  Postanowiłem poczekać i opłaciło się.  Po 2 godzinach znów poczułem ciepłe promienie słońca i wyruszyłem dalej.  Po skałach dotarłem do grzbietu, tuż pod lodowcami Santa Cruz.  Przede mną rozpościerał się cudowny widok na zielone jeziora i góry takie jak Alpamayo i Quitaraju.  Po prawej stronie była skalista góra na którą, z jakiś niewiadomych mi powodów, zapragnąłem wejść.   Nawet dobrze mi szło aż do momentu, kiedy zasypane śniegiem skały okazały się zbyt śliskie.  Poślizgnąłem się i zawisłem na koniuszkach palców.  Serce skoczyło mi do gardła i odechciało mi się wspinaczki.  Ostrożnie zszedłem do jeziora, gdzie zostawiłem plecak.  Zorientowałem się, że jest późno, i szybkim krokiem wracałem na pole namiotowe.  Ciemność to nie problem, ale ludzie myśleli że się zgubiłem i chcieli mnie szukać.  Na szczęście jeszcze czekali, i nawet przygotowali dla mnie kolację wiedząc, że wrócę zmęczony!

Kolejny dzień zaczął się od stromego podejścia pod przełęcz Cara Cara, a po drugiej stronie nie było ani śladu po pięknych górach.  Tylko jakieś pagórki...  Ale po przejściu następnej przełęczy, ukazały się pionowe ściany góry Pucajirca.  W promieniach popołudniowego słońca cały skalisty masyw pokryty lodem wyglądał magicznie.  Zszedłem do doliny, na boso przeszedłem przez wezbraną rzekę i już po ciemku rozbiłem się przy jeziorze Safuna.

Piątego dnia niestety od rana niebo usłane było chmurami.  Zszedłem w dół doliny mijając stada pasących się alpak i krów.  Minąłem kilka domów, najbiedniejszych jakie widziałem od długiego czasu.  Ludzie żyjący tutaj tkwią w przeszłości, a przepaść pomiędzy nimi a resztą świata pogłębia się z każdym dniem.  Pokonałem stromą przełęcz i zszedłem do jeziora Sataycocha.  Znów się rozpadało, więc nie za bardzo się nacieszyłem widokiem kosmatych drzew quenua o łuszczącej się korze i skalistych gór otaczających jezioro.

Następnego dnia zszedłem doliną do miasta Pomabamba. Po drodze mijałem wioski Indian żyjących w tradycyjny sposób, kobiety w kolorowych strojach i dzieci proszące o słodycze.  Mówią w języku Quechua i dopiero w szkole uczą się hiszpańskiego.  Przekonałem się że jedyne słowa jakie znają po hiszpańsku to: cukierek, czekolada, długopis i pieniądze.  Jedna starsza kobieta zawołała "dinero, money!".  Poszedłem dalej, ale długo jeszcze słyszałem jak krzyczała jakieś słowa w języku Quechua.  Zapewne rzucała na mnie klątwę.  Jednak im bliżej byłem miasta, tym mniej było biedy. Pierwsze, co zrobiłem po powrocie do cywilizacji to kąpiel w gorących źródłach, gdzie moje mięśnie przemęczone 7 dniowym marszem mogły wreszcie odpocząć.

20 godzinny wycisk, czyli wejście na Pisco 5752m

Kiedy odpoczywałem w Huaraz, pogoda była wyśmienita.  Nie mogłem już się doczekać następnej przygody, ale nie miałem partnera do wspinaczki.  Wybrałem więc górę Pisco, bo nie jest technicznie trudna i mogłem ją zdobyć sam.  Normalnie w ciągu pierwszego dnia dochodzi się do moreny i na szczyt wspina się kolejnej nocy.  Ja jednak zdecydowałem zdobyć Pisco w stylu alpejskim, czyli za jednym zamachem przy minimum ekwipunku.

Złapałem autobus o 7 wieczorem, ale utknęliśmy na kontroli policji.  Dopiero po ponad godzinie pojechaliśmy dalej, widać kierowca zapłacił łapówkę.  O 10 w nocy wysiadłem z autobusu.  Było zimno, ale przy pełni księżyca łatwo odnalazłem ścieżkę.  Po 3 godzinach podejścia dotarłem do schroniska.  Zagrzałem wody, zjadłem, ubrałem się cieplej i wyruszyłem dalej.  Pokonałem wielką morenę usłaną kamieniami i głazami.  Było jeszcze ciemno, kiedy ubrałem raki i zacząłem wspinaczkę po lodowcu.  Nie było stromo, co najwyżej 45 stopni na niektórych odcinkach.  Było kilka grup powiązanych linami na wypadek szczeliny, ja jako jedyny szedłem bez zabezpieczenia.  Prawdę mówiąc, niebezpieczeństwo jest znikome.  Ucieszyłem się na widok blednącego nieba na wschodzie.  Wiedziałem, że już niedługo moje zamarznięte palce u nóg przestaną boleć.  Ostatnie kilkaset metrów było trudne ze względu na senność która mnie ogarniała, ale na sam szczyt wbiegłem bo jednak nie byłem aż tak zmęczony jak mi sie wydawało.

Po serii zdjęć i rozmowach z innymi, szybko schodziłem w dół.  Pod lodowcem przebrałem się, przeszedłem morenę, minąłem schronisko i chciałem umilić sobie ostatnią godzinę przy pomocy muzyki.  Nie mogłem jednak znaleźć mojego MP3, i wtedy uświadomiłem sobie okrutną prawdę.  MP3 wraz z cennymi kalesonami z nowozelandzkiej wełny zostały pod lodowcem!  Nie pozostawało mi nic innego jak wrócić, pomimo ogromnego zmęczenia i niewyspania.  Po 2 godzinach męczarni dotarłem prawie pod lodowiec, gdzie spotkałem schodzącą w dół parę z Chile.  Wiedziałem, że wzięli moje skarby, i bałem się że mogą się nie przyznać.  Na szczęście obawy były płonne, i razem wróciliśmy do schroniska.  Jako dygresję powiem, że w Huaraz wciąż czegoś zapominam, a to MP3, a to plecak, a to pendrive, nawet kartę zostawiłem w bankomacie!  Pendrive, plecaka i karty niestety nie odzyskałem.

Wracając do gór, dotarłem do drogi już o zmroku, i nie było żadnego samochodu.  Szedłem więc w dół po kamienistej drodze ponad godzinę i nic. Miałem za sobą 20 godzin wspinaczki i nieprzespaną noc, więc nie było mi do śmiechu.  W końcu przejeżdżała ogromna ciężarówka, ale bez świateł.  Prądnica nawaliła.  Zapakowałem się do środka i świeciłem moją latarką, a kierowca jakoś negocjował zakręty i dziury.  Po 2 godzinach pokonaliśmy 25km dzielące nas od miasta.  Tam kierowca kupił pasek do prądnicy i już szybko pojechaliśmy do Huaraz.  Dla mnie było to mgnienie oka, bo zasnąłem jak kamień i obudziłem się już na miejscu.   zdjęcia