USA
DZIKI ZACHÓD, CZYLI UTAH I ARIZONA
(maj 2006)
zdjęcia
Kiedy
leciałem do USA wiedziałem, że za
wszelką cenę muszę nie tylko zarobić na następną podróż, ale
też zwiedzić
kawałek kraju. Musiałem zrezygnować z pracy, aby wyrwać się z
bratem
Krzyśkiem na tydzień do Utah i Arizony.
Wsiedliśmy w mojego 10 letniego Dodge Neona z zepsutą klimatyzacją
i wyjechaliśmy
na noc. Zmieniając się co 2 godziny, na rano byliśmy już w
Nebrasce.
Okolice Chicago są niesamowicie zielone, jest dużo rzek i
jezior,
mniejszych i większych. W Nebrasce zobaczyliśmy krajobraz
ciągle płaski
jak stół, ale bardziej suchy. Przez jakiś czas
wszędzie rosły topole, a z
biegiem czasu roślinność stawała się coraz uboższa.
Przejechaliśmy granicę stanu Colorado. W południe
minęliśmy
Denver i
wjechaliśmy w Góry Skaliste. Muszę przyznać, że
nie są tak skaliste jak
to sobie wyobrażałem, przynajmniej w tym miejscu.
Z drugiej strony gór autostrada była wkomponowana w kanion
przy pomocy mostów i
tuneli. Gdy w końcu wjechaliśmy do Utah, zobaczyliśmy
pustynię.
Skręciliśmy na południe i, mijając skały o ciekawych
kształtach,
dotarliśmy do Capitol Reef National Park. Nareszcie coś, co
lubię. Głębokie kaniony, a wokoło kolorowe
ściany skał.
Poszliśmy szlakiem do wielkiego łuku skalnego i na punkt
widokowy ze
wspaniałą panorama kanionu, po czym pojechaliśmy dalej.
Dojechaliśmy do Bryce Canyon i jeszcze zdążyliśmy podziwiać
ten
nieziemski
krajobraz o zachodzie słońca. Rano otrzepaliśmy szron z
namiotu i
poszliśmy na wschód słońca. To miejsce po prostu przeszło
moje najśmielsze
oczekiwania. To nie jest w ogóle kanion.
Całe zbocze góry obsunęło
się odkrywając czerwone, pomarańczowe, żółte i białe skały.
Zeszliśmy w
dół pomiędzy te skały i wróciliśmy, kiedy słońce
zaczęło za mocno przygrzewać.
Pojechaliśmy dalej, do Zion National Park. Znów
piękne krajobrazy, tym
razem głęboki kanion o pionowych ścianach. Poszliśmy na
górę o nazwie
Angel's Landing. Początek łatwy, ale końcówka to
wspinaczka po grzbiecie
z kilkusetmetrowymi przepaściami po obu stronach. Pewnie
dlatego są tam
umocowane łańcuchy.
Widok z góry
na kanion był oczywiście fantastyczny. Następnego dnia
zahaczyliśmy o Coral Pink Sand Dunes, czyli jak sama
nazwa mówi,
różowe wydmy. Nie były może aż tak
różowe, ale całkiem ładne. Nie zabawiliśmy
długo bo gorąco, a poza tym zachód słońca chcieliśmy oglądać
stojąc nad Grand
Canyon. Wiedziałem, że Grand będzie ogromny, ale i tak byłem
oszołomiony
wielkością
tego miejsca. Nie jest to najgłębszy kanion na Ziemi, ale z
pewnością
jeden z najpiękniejszych. Panorama kanionu rozciąga sie na
wiele mil w
obie strony. 90% ludzi odwiedza południe kanionu, my
natomiast pojechaliśmy na
północną krawędź.
Kiedy rano poszliśmy na punkt widokowy, nie było nikogo przez
15 minut!
W samotności można naprawdę upajać się tym pięknem.
Kiedy tylko przyszła
pierwsza wycieczka, czar prysnął.
Dalej pojechaliśmy do Arizony. Po drodze zatrzymaliśmy się
przy dziwnych
skałach balansujących na cienkich nóżkach, przejechaliśmy
rzekę Colorado po moście
Navajo i dotarliśmy do miasta Page. To już jest teren
rezerwatu Indian
Navajo. W nieznośnym upale poszliśmy zobaczyć Horseshoe Bend,
gdzie rzeka
Colorado, płynąc
głębokim kanionem, wspaniale zakręca o 180 stopni. Spotkane
tam
dziewczyny powiedziały mi o innym pięknym miejscu: Antylope
Canyon. Rozbiliśmy namiot nad przepięknym
Lake Powell. Jezioro powstało, kiedy wybudowano tam tamę
latach 60'.
Stworzyło to krajobraz zupełnie nienaturalny, gdzie
błękitno-niebieska
woda kontrastuje z pustynią i otaczającymi jezioro skałami.
Antylope Canyon najlepiej odwiedzać koło południa, kiedy
słońce
jest
wysoko.
Podjeżdża się dżipem do skał, gdzie znajduje się wąskie
wejście do
kanionu. Tylko do kilku metrów szeroki kanion
wyżłobiony przez wodę w
piaskowcu zwęża się ku górze. Dzięki temu gdzie
niegdzie wpadają
promienie światła niczym lasery i oświetlają piaszczyste dno.
Grający na czymś
w rodzaju fletu Indianin nadawał temu miejscu prawdziwej magii.
To jest
bez wątpienia jedno z najbardziej niesamowitych miejsc, jakie widziałem.
Spotkany tam fotograf z Niemiec powiedział nam jak dotrzeć do innego
nieziemskiego miejsca,
The Wave. Tylko 20
osób dziennie dostaje
pozwolenie na wejście, aby chronić te delikatne skały.
Pomyśleliśmy, że
20 czy 22 to niewielka różnica. Korzystając z
opisu Niemca wyruszyliśmy
w niemiłosiernym upale na poszukiwanie. Dotarliśmy do Kanionu
Paria.
Idąc w głąb, kanion zwężał się systematycznie.
Nagle - grzechotnik!
Leżał sobie z boku i czekał kiedy pójdziemy, ale
wiadomo że najpierw musieliśmy
zrobić zdjęcia. Szliśmy dalej do momentu gdzie woda w
zagłębieniu była głęboka
gdzieś po pas i zawróciliśmy. A grzechotnik
rozwalił się na środku zagradzając
wąskie przejście. Przy próbie przejścia zaczął
głośno grzechotać, więc
nie było żartów. W końcu nie było wyjścia jak
tylko odsunąć go statywem
do aparatu. Na ten akt odważył się Krzysiek, po czym otrzymał
przydomek
"pogromca grzechotników". Niestety nie
odnaleźliśmy
The Wave bo było późno i
musieliśmy wracać.
Następnym parkiem był Canyonlands, największy w Utah.
Pojechaliśmy tylko
w jedno miejsce, okolice The Needles. Skały o
różnych kształtach i
skaliste góry charakteryzują ten półpustynny
krajobraz. Na koniec zostawiliśmy sobie Arches National Park.
Ponieważ
pogoda nie dopisała,
poszliśmy tylko zobaczyć najpiękniejszy z setek łuków
skalnych tego parku,
Delicate Arch. Droga powrotna dłużyła się bardzo.
Po przejechaniu przez
Góry Skaliste,
prosta i płaska autostrada ciągnęła się bez końca.
Przejechaliśmy w sumie 6 tysięcy kilometrów. Nawet
miło było znowu zobaczyć
zieleń Illinois.
zdjęcia