USA
BADLANDS ORAZ YELLOWSTONE, NAJSTARSZY PARK NARODOWY NA ŚWIECIE
(maj 2008)
zdjęcia
To co zobaczyliśmy w Jackson można określić jednym słowem - zima. Wciąż
leżało sporo śniegu, a jeziora były zamarznięte. Sławne
Tetony, jakby w ochronie przed zimnem, otulone były nieprzeniknioną
warstwą chmur. Nie mieliśmy okazji sprawdzić, czy nazwa
Tetons jest uzasadniona. Tak bowiem nazwali te
góry francuscy traperzy, bo przypominały im... sutki!
Musieli być dość długo w podróży, bo jak wiadomo,
"głodnemu chleb na myśli". Ktoś to skomentował tak: "oto co
się dzieje, kiedy pozwolisz Francuzom nazywać góry".
Nie widzieliśmy gór, ale na pociechę zobaczyliśmy 2 łosie
obgryzające gałązki nad rzeką. Jeden przeszedł w pobliżu i
okazało się, że jest naprawdę duży. Mierzył ze 2 metry i
nawet się nie bał. To raczej my powinniśmy się bać!
W Parku nie brakuje też wapiti, podobnego do naszych jeleni.
Nie mieliśmy jednak czasu za nimi biegać, bo właśnie w ten
dzień otworzona została droga na północ do
Parku Narodowego Yellowstone,
sąsiadującego z Grand Teton. Yellowstone jest najstarszym
parkiem narodowym na świecie, utworzonym w 1872 roku. W
czasie drogi pogoda się popsuła. Śnieg sypał tak mocno, że
nasza droga została zamknięta i musieliśmy zmienić trasę.
Pamiętam kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy bizony.
Ich ogromne cielska były widoczne z daleka na tle białego
śniegu. Zatrzymaliśmy się na kilka minut żeby zrobić zdjęcia,
i znów akumlator się rozładował! Musieliśmy
zatrzymywać samochody, a nikomu nie chciało się wychodzić na taki śnieg
i wiatr. Znów mówiliśmy "trzeba kupić
kable", ale oczywiście tego nie zrobiliśmy.
Następnego dnia od rana świeciło słońce, co dodało nam niesamowitej
energii. Po zimnej nocy od razu ruszyliśmy do wapiennych
tarasów w Mammoth. Powstały one w wyniku
odkładania się wapnia z gorącej wody, która wypłukała go ze
skał w czasie swej drogi na powierzchnię ziemi. Te rozległe,
kolorowe i bardzo delikatne tarasy są jednym z najpiękniejszych miejsc
Parku. Żaden architekt by czegoś takiego nie zaprojektował.
Gorąca woda powoli spływa z jednego tarasu do drugiego,
łącząc je w jedną całość o wyglądzie zamarzniętego wodospadu.
Następnym przystankiem był Norris Geyser Basin. Znajduje się
tam sporo gejzerów, fumaroli i gorących źródeł.
Gejzery, czyli naturalne fontanny gorącej wody, dostarczają
najwięcej emocji. Obserwowaliśmy Steamboat Geyser, bo choć
niewysoki (15m) to był aktywny co kilka minut. Jeszcze kilka
lat temu był najwyższym gejzerem świata, wyrzucającym wodę na wysokość
ponad 100 metrów! Fumarole, czyli "suche gejzery",
nie wyrzucają wody a jedynie parę wodną. Natomiast gorące
źródła są miejscem, gdzie rozwijają się organizmy z
grupy termofili, tworząc różnokolorowe, jaskrawe
dywany. Te bakterie dostosowały się do bardzo
ekstremalnych warunków, przy czym w gorącej wodzie żyją te
niebieskie, a w zimniejszej - pomarańczowe. Najpiękniejszy
pokaz tych kolorów można zobaczyć w Grand Prismatic Spring,
choć każde gorące źródło ma coś w sobie. Lepiej
byłoby oglądać je latem, kiedy jest ciepło i para nie przesłania
widoku. Za to wiosna jest najlepszą porą roku jeśli chodzi o
zwierzęta. Widzieliśmy na przykład 3 orły (bieliki
amerykańskie). Jeden uciekał z rybą, a pozostałe go goniły.
Na koniec wypuścił rybę, która spadła z powrotem
do rzeki, po czym wszystkie odleciały. Szkoda, że nie
widziałem, jak tą rybę złowił!
Jakiś facet który też zaaferował się orłami powiedział nam,
że z parkingu opodal widać 2 niedźwiedzie gryzzli, jedzące
padlinę przy rzece. Wiele wapiti ginie zimą, a w czasie
wiosennych roztopów ich cielska stają się pożywieniem dla
głodnych niedźwiedzi. Z parkingu było to jednak daleko, więc
zeszliśmy niżej, ale wciąż jakieś 200 metrów od gryzzlich.
Krzysiek robił zdjęcia, a ja przyglądałem się tym bestiom.
Ich ogromne, brunatne cielska napawały niepokojem.
Kiedy zaczęły ryczeć, nawet Krzysiek przyznał, że "z nożem
byłoby ciężko". Ja myślę, że w ogóle nic by nie
było, tylko nadzieja na szybką śmierć. Co prawda więcej ludzi
ginie od bizonów niż od niedźwiedzi, ale to dlatego, że
bizony
wydają się taki łagodne i ludzie za bardzo się zbliżają.
Przypomniało mi się co czytałem o ataku niedźwiedzia na
Alasce. Posłuchajcie!
Helikopter zostawił kobietę w odludnym miejscu, gdzie miała coś badać.
Tylko odleciał i z krzaków wyszedł gryzzli.
Próbowała go odstraszyć, ale nie udało się.
Skoczył na nią i przewrócił. Zamarła w
bezruchu, bo zazwyczaj niedźwiedź zostawia ofiarę w spokoju jak tylko
się upewni, że nie stwarza zagrożenia. Ale ten miał inne
zamiary, był po prostu głodny. Zaczął obgryzać jej prawą
rękę, po czym próbował gryźć głowę. Trwało to
kilkanaście minut, a ona była wszystkiego świadoma! W końcu
zrozumiała, że niedźwiedź ją po prostu żywcem pożera. Udało
jej się dosięgnąć radia i poinformować pilota helikoptera.
Nie czytałem co się stało dalej, ale na końcu był raport o
jej obrażeniach, kiedy została znaleziona. Z rąk zostały
tylko kości, ale kobieta przeżyła i potrafiła to wszystko opisać!
Nam nic takiego nie groziło, bo nad bezpieczeństwem czuwał
ranger.
Widziałem że skurczybyk do nas idzie, ale myślałem, że
najwyżej nam
powie "tu nie wolno". A on zażądał dokumentów.
Poszliśmy do samochodu. Chciałem coś powiedzieć,
ale
mi przerwał mówiąc "dasz mi dokumenty albo cię wsadzę do
więzienia". Kazał skasować wszystkie zdjęcia zrobione przez
Krzyśka. Spisywał, dzwonił, na koniec powiedział że nie
będzie kary, bo teren nie był ogrodzony. I jeszcze jakieś
brednie o tym, że "jeśli te zdjęcia ukażą się w internecie,
Yellowstone poda nas do sądu". W sumie skończyło się na
strachu, ale zepsuł nam dzień.
Na koniec pojechaliśmy do najsławniejszego gejzeru - The Old Faithful,
czyli "Stary wierny". Rzeczywiście, od dziesięcioleci wiernie
i regularnie wybucha ku uciesze setek widzów.
Erupcje powtarzają się co 90 minut, a ich wysokość wacha się
pomiędzy 30 - 55 metrów. Spektakularne widowisko!
Inne gejzery w okolicy są mniej przewidywalne, ale przez to
sama erupcja na pewno dostarcza więcej emocji. W Yellowstone
znajduje się ich ponad 300, co stanowi 2/3 gejzerów świata!
POŁUDNIOWA DAKOTA
Wieczorem wyruszyliśmy w drogę powrotną. Krzysiek prowadził
całą noc, aż przejechaliśmy przez góry Bighorn Mountains i
wjechalismy na autostradę I-90. Minęliśmy Black Hills już w
Dakocie. Są to ładne, zielone góry, ale nie
mieliśmy na nie czasu. Indianie Lakota żyli tam od XVIII
wieku i wiedzieli, że w strumieniach można znaleźć grudki
żółtego metalu, ale twierdzili, że "do niczego się nie
nadawały". Biali byli innego zdania. Wieść o
"odkryciu" złota rozeszła się błyskawicznie i w latach 1875 - 78
nastąpiła prawdziwa inwazja. Indianie Lakota wciąż
zamieszkują te tereny i próbują odzyskać zagrabione ziemie.
W 1980 roku Sąd Najwyższy przyznał im odszkodowanie w
wysokości
ponad 100 milionów dolarów, ale Lakota do dziś
nie przyjęli pieniędzy, żądając zwrotu ziemi.
Koło południa dojechaliśmy do
Parku
Narodowego Badlands, położonego niedaleko od autostrady
I-90. Nazwa Badlands (złe ziemie) nawiązuje do niegościnności
tych ziem. Jest to labirynt niewielkich, ale stromych
wąwozów i gór, powstałych w wyniku
erozji słabo scementowanego podłoża. Bardzo mi się spodobały
te "miniaturowe Alpy" o pustynnym wyglądzie. Niestety do
Chicago mieliśmy wciąż 1400 km i musieliśmy się spieszyć.
Jechaliśmy całą noc i o 8 rano byliśmy w domu.
Zmęczeni szalonym maratonem po prawie wszystkich strefach
klimatycznych Stanów, ale też szczęśliwi z powodu jego
pomyślnego zakończenia. A teraz zapraszam do zdjęć!
zdjęcia