USA
KALIFORNIJSKIE PARKI NARODOWE - SEQUOIA, YOSEMITE I REDWOOD ORAZ WYBRZEŻE OREGONU
(maj 2008)
zdjęcia
Jak przystało na Kalifornię, od rana prażyło słońce.
Wytrzymaliśmy do południa, po czym zwinęliśmy manatki i
pojechaliśmy dalej na zachód w stronę Los Angeles.
Jechaliśmy autostradą I-10 kiedy przed nami zarysowały się
góry i zaczęło mocno wiać. Jakby na potwierdzenie
teorii,
że przełęcz do której zmierzalismy jest "bramą
wiatrów",
pojawiły się tysiące (dosłownie) wiatraków. Po
drugiej
stronie gór czekała na nas zupełnie inna Kalifornia, zimna,
szara i pochmurna. Pojechaliśmy prosto na plażę
Santa Monica
a potem Venice w Los Angeles. W skrócie: nic
ciekawego.
Słońce zaszło i pojechaliśmy dalej.
Następnego dnia, już w
Parku
Narodowym Sequoia,
przywitało nas słoneczko i błękitne niebo. Nie spodziewałem
się
wiele po tym parku, myślałem "wielkie drzewa, i co z tego?"
Ale
kiedy zobaczyłem te gigantyczne sekwoje, byłem pod wrażeniem.
Najsławniejsza z nich, Generał Sherman (należący do gatunku sekwoja olbrzymia), waży 1200 ton i jest największym (choć nie
najwyższym) drzewem na świecie. Najstarsza sekwoja olbrzymia
ma
3200 lat i jest najstarszym żyjącym organizmem na Ziemi. No
chyba
że w Chinach coś starszego odkryją... Sekwoje
mogą dożyć tak
sędziwego wieku dlatego, że pień pokrywa kora gruba nawet na 30 cm.
To je chroni przed pożarem oraz insektami.
Kalifornia to
jedyne miejsce, gdzie sekwoje rosną naturalnie i tylko tu można się
przejść po Lesie Gigantów, w którym człowiek
czuje się
jak liliput. Niezapomniane wrażenia.
Kolejnym odwiedzonym przez nas Parkiem był
Yosemite,
trochę bardziej na północy Kalifornii. Ten z kolei
jest
uważany za jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, ale to gruba
przesada. Fakt, że sama dolina porośnięta lasem iglastym i
otoczona pionowymi, granitowymi klifami jest przepiękna. Z
ich
szczytów spadają w otchłań liczne wodospady, w tym najwyższy
w
USA Yosemite Fall o wysokości 739 metrów.
Granitowe kolosy
takie jak sławny El Capitan (1 km wysokości) są miejscem pielgrzymek
wspinaczy z całego świata. Ale bez przesady, ja bym zaliczył
Yosemite do "średniaków". Oprócz skał i
wodospadów jest coś jeszcze: przyroda. To właśnie
tam
pierwszy raz w życiu zobaczyłem niedźwiedzia na wolności.
Była to niedźwiedzica czarna która zamieszkała wraz z 2 małymi w
pobliżu
drogi, co często powodawało korki. Ludzie po prostu
zostawiali
samochody i szli robić zdjęcia (oczywiście z oddali). My z Krzyśkiem spędziliśmy 3
godziny na obserwacji. Przekonaliśmy się, że faktycznie
niedźwiedzie potrafią wejść na drzewo. Mało tego, te
niedźwiadki
robiły to nie gorzej od kotów! Z bezpiecznej
odległości
patrzyliśmy, jak pewien facet idzie w kierunku kępy drzew, gdzie
schowała się niedźwiedzica. Robił zdjęcia ptaków i zupełnie nie miał
pojęcia o niebezpieczeństwie! W końcu krzyknęliśmy na niego,
a on
złapał statyw pod pachę i uciekł w podskokach.
Krótko
potem byliśmy w drodze do San Francisco.
Tam największą atrakcją jest most Golden Gate, bez którego
nie
można sobie wyobrazić panoramy miasta. Most ma 2.7 km
długości,
natomiast bliźniacze wieże 218 metrów wysokości każda.
Od
czasu jego otwarcia, przez barierki skoczyło ponad 1200
samobójców! My nie moglismy nawet
myśleć o
odbieraniu sobie życia, bo musieliśmy jeszcze odwiedzić Park Narodowy
Redwood. Po drodze przejechaliśmy przez dolinę Sonomy,
słynnej z
produkcji wina. Wpadliśmy na małą degustację i mogę
potwierdzić,
że dobre. Potem jeszcze przejażdżka wzdłuż skalistego,
poszarpanego wybrzeża, gdzie najbardziej utkwiły mi w pamięci kwiaty
oraz niezliczone zakręty. Zmusiły nas do zmiany
planów i
powrotu na autostradę, po której już łatwo dojechaliśmy do
Parku Narodowego Redwood.
Park chroni przede wszystkim sekwoje wieczniezielone,
które są najwyższymi drzewami na świecie, dorastającymi do
115
metrów! Bliskość oceanu sprawia, że klimat jest
bardzo
mokry. Nawet kiedy nie pada, to jest mgła. W
efekcie lasy w
Redwood mają niezapomniany urok, trochę tajemniczy ale przyjemny dla
zmysłów. Spędziliśmy tam 2 dni, po czym ruszyliśmy
na
północ.
Jechaliśmy na północ wzdłuż zielonego, często skalistego
wybrzeża Oregonu. Puste plaże pojawiały się w dole jedna za
drugą. Potem nastąpiła zmiana - ocean znikł z pola widzenia,
schowany za kilkukilometrowym pasmem wydm. Późnym
popołudniem zatrzymaliśmy się na parkingu, aby coś ugotować i połazić
po
wydmach. Krzysiek zauważył kogoś za krzakami, ale nie
zawracaliśmy sobie głowy myśląc, że sika. Ale to nie pełny
pęcherz go tam zapędził, a raczej burza hormonów.
Zaczął
coraz bardziej wysuwać się zza krzaków i wtedy TO
zobaczyłem.
Gdybym był sam, oczom bym nie uwierzył, ale Krzysiek też TO
widział. Młody facet stał z opuszczonymi spodniami i machał
ręką
z zawrotną szybkością, wpatrując się w nas jak zahipnotyzowany.
Myślałem, że padnę ze śmiechu i nawet chciałem zdjęcie
zrobić,
ale Krzysiek nie mógł jeść czując na sobie ten wzrok i
pogonił
gnoja. Tak oto przywitał nas Oregon.
Minęliśmy Portland, które nie zrobiło na mnie większego
wrażenia. Ot, takie zwykłe miasto. Skręciliśmy na
wschód i jechaliśmy kanionem rzeki Kolumbia.
Liczyłem na
coś wyjątkowego, ale się zawiodłem. Owszem, ładnie, bardzo
zielono, ale
ktoś chyba żartował porównując to miejsce do Wielkiego
Kanionu.
Kontynuowaliśmy na wschód autostradą I-84,
obserwując
zmieniającą się roślinność. W miarę oddalania się od
Pacyfiku,
znikała bujna zieleń, zastąpiona przez sucholubne krzaczki i trawy.
Wjechaliśmy do Idaho. Idaho słynie z produkcji
ziemniaków i spodziewaliśmy się zobaczyć wielkie plantacje.
Była to jednak wczesna wiosna i pola były zupełnie gołe.
W
oddali widać było ośnieżone góry i już nie mogłem się
doczekać,
kiedy wreszcie je z bliska zobaczę. Pod wieczór 8
maja
wjechaliśmy do Wyoming i zatrzymaliśmy się w mieście Jackson.
Jest to niesamowicie turystyczne miasto, jeszcze drzemiące
zimowym snem ale już powoli budzące się do życia. Tam
spędzilismy
noc i pojechaliśmy do pobliskiego
Parku
Narodowego Grand Teton.
zdjęcia