www.mariusztravel.com logo


WENEZUELA

WEJŚCIE NA PAN DE AZUCAR 4660M I WYPRAWA NA TĘTNIĄCE ŻYCIEM STEPY LOS LLANOS (luty 2007)   zdjęcia

Za transport z Kolumbii do Wenezueli posłużył wielki, stary, amerykański Cadillac.  Zapakowaliśmy się w 5 osób i w drogę.  Przed granicą kontrola, na granicy kontrola.  Załatwiłem formalności i byłem gotowy do dalszej drogi.  Ale 2 osoby w samochodzie były rezydentami, ale nie obywatelami Wenezueli, i aby uniknąć bliżej niesprecyzowanych problemów zapłaciły po $10 łapówki.  To był jednak dopiero początek.  Po stronie wenezuelskiej co 10 minut zatrzymywaliśmy się do kontroli drogowej, a portfele nieszczęśników stawały sią coraz lżejsze.  W sumie zapłacili grubo ponad $100 łapówek!  Kiedy byliśmy już w pobliżu Maracaibo, naszego docelowego miasta, zabrakło benzyny.  Było już ciemno i stacje po drodze były pozamykane.  Kierowca niezmartwiony zatrzymywał wszystkie samochody podobne do naszego, i o dziwo bardzo szybko ktoś odstąpił mu paliwa.  Dojechaliśmy do stacji benzynowej, zatankował do pełna i zapłacił... niecałe $2!  Benzyna w tym kraju musi być najtańsza na świecie!  Ja miałem swoje problemy - bankomaty uparcie nie chciały wydać ani jednego banknotu pomimo, że próbowałem wszystkich moich kart.  Byłem zmuszony sprzedać $40 i pojechałem nocnym autobusem do Merida, "Zakopanego" Wenezueli.

Wejście na Pan de Azucar 4660m

Merida położona jest w dolinie otoczonej najwyższymi górami kraju.  Patrząc na wschód, wygląda to jak potężna ściana przesłaniająca słońce.  Rano słońce powoli wznosi się ponad horyzont, ale długo nie zagląda w głąb doliny.  Na rozgrzewkę wybrałem się na szczyt Pan de Azucar, 4660m.  Pierwszego dnia wszedłem w głąb długiej doliny i szybko znalazłem się na wysokości ponad 3000m.  Nareszcie mogłem zobaczyć jak wygląda słynne Paramo, czyli trawiaste stepy porastające góry Kolumbii i Wenezueli na wysokościach ponad 3000m.  Rozbiłem namiot pod Lasem Krasnoludków i spokojnie spędziłem noc.  Byłem trochę rozczarowany brakiem choćby jednego krasnala, który by się zajął gotowaniem, myciem czy choćby rozbijaniem namiotu...

Następnego ranka schowałem plecak w krzakach i wyruszyłem na szczyt.  Wejście było łatwe, ale sama wysokość stanowi wyzwanie dla kogoś niezaklimatyzowanego tak jak ja.  Oczywiście w końcu jakoś doczłapałem, spędziłem kilka minut podziwiając widoki skalistych gór i dolin wypełnionych chmurami, po czym wróciłem po plecak.  Tego samego dnia pomarszerowałem z powrotem do Merida.

Stepy Los Llanos

Merida jest ośrodkiem sportów ekstremalnych i każda z agencji turystycznych, a jest ich niemało, reklamuje treking, wspinaczkę, spływ pontonem, skoki spadochronowe, jazdę konną, a także szalony canyoning.  Ja chciałem zobaczyć coś więcej niż góry w tym kraju, więc pojechałem na stepy Los Llanos.  Rozciągają się one na przestrzeni tysięcy kilometrów kwadratowych, są płaskie jak stół, gorące i mało zaludnione.  Zazwyczaj tam, gdzie jest mało ludzi, pojawia się dużo zwierząt.  Tak jest też w przypadku Los Llanos.  Pierwszego dnia przejechaliśmy przez góry i znaleźliśmy się w mieście Barinas.  Stamtąd było już niedaleko do małego miasteczka San Vincente nad wielką rzeką Apure.  Tego samego dnia nasza grupa, czyli 2 przewodników, rodzinka z Francji oraz ja, zapakowaliśmy się do długiej, wąskiej łodzi z silnikiem i popłynęliśmy szukać delfinów.  Po drodze czerwone słońce powoli zniżało się aż do momentu, kiedy delikatnie musnęło horyzont, a wkrótce potem zniknęło gdzieś za siedmioma górami, siedmioma lasami...  Delfiny nie dały na siebie długo czekać, niespodzianie wyskakiwały z wody, czasem nawet parami.  Już po ciemku, popłynęliśmy dalej w górę rzeki.  Na małych plażach świeciły się oczy małych aligatorów.  Złapaliśmy kilka i oczywiście zrobiliśmy im zdjęcia, po czym wróciliśmy do San Vincente.

Kolejny dzień zaczął się bardzo wcześnie.  Już przed świtem pojechaliśmy na safari.  Po drodze zatrzymywaliśmy się w wielu miejscach, gdzie przy małych jeziorkach gromadzą się setki, jeśli nie tysiące ptaków.  Kto by spamiętał te wszystkie nazwy!  Najbardziej podobał mi się krwisto-czerwony ibis.  W rzekach czaiły się wielkie kajmany, a w jednym momencie przed samochodem przebiegła nam puma!  Zatrzymaliśmy się, a wtedy przebiegła następna!  Zobaczyć pumę na wolności to rzadkość, ale dwie naraz to już naprawdę coś.

Po obiedzie popłynęliśmy ponownie w górę rzeki, tym razem na poszukiwanie anakondy.  Jedna siedziała w wodzie pod kupą trawy.  Beto złapał ją za ogon i ciągnął, ale początkowo stawiała opór.  Stopniowo jednak wyłoniło się cielsko małego (jak na anakondę), dwumetrowego węża.  Oczywiście nie obyło się bez zdjęć.  Biedna anakonda musiała się czuć jak jakiś sławny aktor, którego obskoczą paparazzi, i do tego jeszcze ściskają za szyję!  Pożegnaliśmy ją jednak dość szybko i popłynęliśmy dalej.  I znów Beto złapał anakondę przy brzegu, trochę większą.  Historia ze zdjęciami się powtórzyła, a kiedy zrobiło się późno, ruszyliśmy do miejsca nad rzeką, gdzie mieliśmy spędzić noc.  Po przybyciu zajęliśmy się łowieniem krwiożerczych piranii.  Wystarczy wrzucić haczyk z kawałkiem mięsa i już go szarpią.  Po chwili albo na haczyku wisi pirania, albo trzeba zakładać nową przynętę.  Kiedy przewodnik Alan wrzucił ponacinaną piranię do wody, po 15 sekundach wyciągnął tylko głowę!  Tak więc na kolację były piranie, popijane rumem z coca-colą.

W nocy znów popłynęliśmy motorówką w poszukiwaniu zwierząt.  Na drzewach siedziało czasami nawet po kilkadziesiąt legwanów  Na jednym drzewie był mały wąż, którego Alan strącił tak, że prawie spadł mi na głowę.  Płynąc dalej, jakimś cudem w ciemności jeden z nastolatków zobaczył anakondę.  Alan szybkim ruchem złapał ją za łeb i zaczął wyciągać, a wtedy okazało się, że to są 2 anakondy!  Ta druga uciekła, a my z trofeum znów wylądowaliśmy na plaży i powtórzyliśmy sesję zdjęciową.  Ten okaz miał około 4 metrów i był gruby jak beczka.  Anakondy dorastają do 8m, więc nie był to jakiś rekord.  Poza tym, te mniejsze są bardziej agresywne, i choć nie mają jadu, próbują ugryźć.  Zęby zostają w ciele ofiary, czy raczej napastnika.

Po nocy spędzonej na hamakach rozwieszonych pomiędzy drzewami, popłynęliśmy odwiedzić rodzinkę mieszkającą w skromnym domu przy rzece.  Mają oni udomowioną wydrę, która chętnie bawi się z dziećmi i kimkolwiek, kto tylko nie ucieknie.  Następnie po raz ostatni oglądaliśmy skaczące delfiny i wróciliśmy do San Vincente.  Tego samego wieczora byliśmy z powrotem w Merida.   zdjęcia