www.mariusztravel.com logo


WENEZUELA

GRAN SABANA - "ZAGINIONY ŚWIAT RORAIMY" część 1 (kwiecień 2007)   zdjęcia

Wyruszyłem z Bogoty i przejechałem granicę kolumbijsko - wenezuelską w Cúcuta. Po trzech dniach i dwóch nocach podróży dotarłem do Ciudad Bolivar, gdzie zatrzymałem się na noc.  Spałem jak zabity pomimo, że zazwyczaj nie wysypiam się w hamaku.  Zachód słońca był przepiękny nad rzeką Orinoko, z ogromnym mostem Angostura w oddali.  Już o 5 rano następnego dnia byłem w drodze do Gran Sabana, prastarego płaskowyżu na południowym wschodzie Wenezueli.  Autobus piął się krętą drogą otoczoną gęstą roślinnością aż do momentu, kiedy nagle przyśpieszył na prostej i płaskiej drodze.  Otworzyła się przed nami zupełnie nowa panorama.  Gdy tylko wjechaliśmy na płaskowyż, w miejsce lasu pojawiły sie trawiaste stepy, a w oddali widoczne były skaliste góry "stołowe", zwane tepui.  Krajobraz był urzekający, szczególnie jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że to jedne z najstarszych gór na świecie.

Co prawda do granicy z Brazylią brakowało jeszcze 200km, a już zaczęły się kontrole dokumentów.  Kulminacją była rewizja bagażu w San Ignacio.  Musiałem wysiągnąć absolutnie wszystko z plecaka, każdy drobiazg był analizowany przez kilku wyrostków w mundurach, którzy podobno szukali narkotyków.  Złość na mojej twarzy i pytania takie jak "dlaczego nie macie psa?" wyraźnie ich denerwowały.  Patrzałem z ironicznym uśmiechem na twarzy jak wąchają puste reklamówki, które znaleźli schowane w kieszonce.  Nie wiem czy ma to coś wspólnego z polityką populistycznego i antyamerykańskiego prezydenta Hugo Chaveza, ale wszyscy poznani globtroterzy mówili to samo.  Wenezuela to nieprzyjemny kraj a niektórzy ludzie patrzą tak jakby chcieli zabić.  Propaganda o imperializmie robi swoje.  Na każdym kroku zdjęcia Chaveza, a hasła takie jak "ojczyzna, socjalizm albo śmierć" nie należą do rzadkości.

Wyprawa na Roraimę

Najwyższym tepui Gran Sabany jest Roraima 2807m i właśnie tam postanowiłem się wybrać wraz z poznaną w autobusie Belgijką Katherine.  Zrobiliśmy listę i poszliśmy na zakupy. Tu znów spotkała nas socjalistyczna niespodzianka.  Mianowicie w mieście brakowało mięsa, jajek i mąki, a więc także chleba.  Było to rezultatem kontroli cen, która miała chronić naród przed zachłannymi sklepikarzami, którzy bez powodu podnoszą ceny.  W efekcie skonfiskowano towar sprzedawany drożej niż cena ustawowa i w mieście zabrakło podstawowych produktów żywnościowych.  Kto mógł, jechał na zakupy do pobliskiej Brazylii, a my woleliśmy kupić drogie bułki zamiast chleba i obejść się bez jajek.  

Mniej niespodziewanym problemem było to, że na Roraimie obowiązkowy jest przewodnik.  Wiedzieliśmy o tym z książki, ale jak przystało na prawdziwych globtroterów, nie daliśmy się.  Pojechaliśmy zwykłym autobusem do miejsca, gdzie szutrowa droga odbija w stronę wioski Paraitepui i poszliśmy na piechotę w nadziei, że jakiś przejeżdżający samochód nas podrzuci.  Mieliśmy już za sobą 10km marszu w upalny dzień a przed sobą kolejne 20, kiedy wreszcie usłyszeliśmy zbliżający się samochód.  Po chwili negocjowaliśmy cenę, a pół godziny później byliśmy na miejscu.

Kiedy pojawiła się grupa z przewodnikiem, zapłaciliśmy mu aby wejść razem do Parku Narodowego i w razie pytań powołać się na niego.  Warto było, bo takie pytania pojawiały się często na nasz widok.  Rozpoczęliśmy długi, monotonny marsz w stronę widocznych w oddali pionowych skał Roraimy.  Droga była wygodna, ale dzień bardzo gorący.  Przejście przez rzekę Tec wymagało ściągnięcia butów, ale rzekę Kukenan udało mi się pokonać w tradycyjny sposób, czyli skacząc po głazach.  Za rzeką znajdowało się pole namiotowe i zasłużony odpoczynek.  Bardzo szybko został jednak zakłócony przez legendarne muszki puri puri.  Te małe bestie okazały się tak dokuczliwe, że z czułością wspominałem nasze poczciwe komary, nawet te z bagien biebrzańskich!

W nocy jednak zniknęły, i mogliśmy bezpiecznie zażyć kąpieli w rzece przy pełni księżyca.  To znaczy ja mogłem zażyć bezpiecznej kąpieli, bo Katherine zobaczyła kraby, które miały jakoby wielkie szczypce.  Miałem z tego powodu niezły ubaw, ale na koniec "nasz" przewodnik, Alex, potwierdził istnienie owych krabów.

Następnego dnia droga zaczęła piąć się w górę, nadciągnęły chmury i rozpadało się na dobre.  Dotarliśmy do Campo Baso, gdzie nasza grupa pozostała na noc. My postanowiliśmy kontynuować na szczyt.  Stroma ścieżka prowadziła pod same skały schowane w chmurach.  Kiedy przejaśniło się na chwilę, zobaczyliśmy potężną, kilometrową ścianę skalną piętrzącą się nad naszymi głowami.  Szliśmy uparcie w deszczu pod górę nic nie mówiąc.  Byliśmy mokrzy i cholernie zmęczeni, a do tego robiło się późno.  W pewnym momencie weszliśmy na płaskie skały i przed naszymi oczami pojawił się zupełnie nowy widok.  To był szczyt Roraimy!  Ciemne skały o różnych kształtach, rośliny których nigdy wcześniej nie widziałem i mnóstwo jeziorek wypełniających niecki w skałach.

Nie było czasu na odpoczynek, robiło się ciemno a my mieliśmy przed sobą labirynt skał.  Udało nam się odnaleźć obozowisko, które opisał Alex, ale tylko dzięki temu, że stały tam już namioty.  Było ono usytuowane na skalnej półce i z dołu wyglądało jak jaskinia.  Musieliśmy odnaleźć inne, podobne miejsce na skałach opodal.  Było już prawie ciemno, ale udało się!  Nasz "dom" okazał się bardzo wygodny i suchy, co poprawiło nam humory popsute deszczem i 12 godzinną wędrówką.   zdjęcia