PATAGONIA 2007
SAMOTNA WYPRAWA NA LĄDOLÓD PATAGOŃSKI (październik 2007)
zdjęcia
W górach zawsze bardzo ważna jest pogoda, ale na lądolodzie
stanowi o życiu lub śmierci, szczególnie dla mnie.
A to
dlatego, że wyruszyłem sam i z minimalnym sprzętem.
Legendarne
wiatry patagońskie osiągają szybkość ponad 200km/godz, a
lądolód jest
płaski jak stół i jedynym schronieniem może być wykopana w
śniegu jama lub okopany namiot o odpowiednich parametrach. A
ja
nie miałem ani łopaty, ani odpowiedniego namiotu. Czekałem na
stabilną pogodę przez 8 dni i w końcu straciłem cierpliwość.
Spakowałem
plecak, wypożyczyłem rakiety i wyruszyłem. Miałem do
przejścia
20km po szutrowej drodze, ale na szczęście podwiózł mnie
przejeżdżający samochód. Odnalazłem ścieżkę i
ruszyłem w
górę rzeki Electrico. Wkrótce zaczął
padać deszcz,
ale wiatr jeszcze mi nie dokuczał, bo szedłem przez las.
Skończył
się gdy było już zupełnie ciemno. Deszcz, gnany silnym
wiatrem,
wdzierał się przez Gore-Tex mojej "nieprzemakalnej" kurtki i spodni,
więc musiałem rozbić namiot.
Znalazłem
zagłębienie i wkrótce siedziałem w środku, przemoczony i
zły.
Na dodatek pod namiotem były same kamory, więc noc nie
zapowiadała sie najciekawiej.
Zasnąłem jakoś. Kiedy otworzyłem oczy następnego dnia, od
razu
wiedziałem, że świeci słońce. Ugotowałem owsiankę i
wysuszyłem
mokre ubranie. Już w dobrym humorze ruszyłem w
górę
doliny. Posuwałem się szybko aż do momentu, kiedy na drodze
stanęło wielkie jezioro Electrico (w tej dolinie wszystko nazywa się
"Electrico"). Następne kilka kilometrów musiałem
przejść
po skałach po lewej stronie jeziora. Niedługo po tym ukazał
się
lodowiec, po którym miałem dojść do przełęczy Marconi.
Teren wciąż był trudny, same skały i kamienie.
Kiedy w
końcu dotarłem do lodowca, odetchnąłem. Ale tylko na
krótko, bo musiałem odnaleźć drogę wśród szczelin
i
rwących potoków spływających po powierzchni lodowca.
Na
koniec
pokonałem strome podejście przy pomocy rakiet i znalazłem sie na
przełęczy. Przede mną rozciągał się Lądolód
Patagoński.
Skręciłem na północ, aby odszukać chilijski schron
położony o godzinę drogi od przełęczy. Szedłem po śladach
większej
grupy i to one zaprowadziły mnie na miejsce. Na szczęście, bo
już
się robiło późno, a biały schron byłby trudny do
zauważenia. Słońce jeszcze świeciło przez szczeliny pomiędzy
ciemnymi chmurami napływającymi od zachodu, kiedy wszedłem do środka
przez właz w podłodze. Było tam już 8-miu
Hiszpanów z
czterema przewodnikami oraz 2 dziewczyny z USA, które już
wcześniej spotkałem. Wypiliśmy trochę rumu i spałem jak suseł.
Hiszpanie wyszli pierwsi, a ja za nimi. Pogoda wyraźnie się
psuła, więc postanowiłem zmniejszyć ryzyko i trzymać się blisko.
Początkowo, kiedy zeszli w dół i szli po płaskim
lądolodzie, wyglądali jak malutkie, przesuwające się punkciki na białej
płaszczyźnie sięgającej do samego horyzontu.
Dogoniłem
ich, a
wkrótce chmury ograniczyły widoczność do kilku
metrów.
Wszędzie biel. Pod nogami, nad głową, na lewo i na
prawo,
wszędzie jednakowa biel. Wyciągnąłem ustawiony wcześniej
kompas i
szedłem dalej. Czułem się bezpiecznie widząc od czasu do
czasu wyłaniających się z mgły się Hiszpanów. Szli
zabezpieczeni
liną,
kilku ciągnęło za sobą sanie. Minęło kilka godzin monotonnego
marszu.
Przejaśniło się. Po lewej stronie zarysowała się
dolina Circo
de los Altares, gdzie zamierzałem przenocować. Ale Hiszpanie
poszli dalej. Stałem przez chwilę myśląc co zrobić, ale w
końcu
skręciłem w lewo. Po chwili chciałem jednak iść za nimi, ale
zniknęli we mgle. Znów otoczyła mnie biel i
zrozumiałem,
że teraz jestem już zdany tylko na siebie. Nie chciałem się
do
tego przyznać, ale ten wiatr, ta biel i ta pustka napawały mnie
strachem.
U wejścia do Circo zobaczyłem ogromny głaz, a przed nim uformowaną
przez wiejący zawsze z północnego zachodu wiatr jamę.
Wystarczająco szeroką, aby rozbić w niej namiot.
Radośnie
zabrałem się do roboty, ale wkrótce mina mi zrzedła.
Najwyraźniej namiot zmienił aerodynamikę na tyle, że niesiony
przez wiatr śnieg zaczął go zasypywać. Jedyne co mogłem
zrobić to
odśnieżyć go przed pójściem spać. Kiedy się
obudziłem był
dzień, ale w namiocie mrok. Otworzyłem wejście i zobaczyłem
ścianę
zbitego, mokrego śniegu. Z trudem udało mi się wydostać na
zewnątrz.
Rozgrzałem się przy odśnieżaniu, zresztą nie ostatni raz
tamtego
dnia. Spędziłem go w namiocie, czytając i słuchając muzyki.
Podobnie jak następny dzień, z tą tylko różnicą,
że byłem
coraz bardziej zniecierpliwiony. Kiedy nadszedł trzeci dzień
bezczynnego leżenia w zimnym namiocie, miałem już dość. Taki
test
na wytrzymałość psychiczną może niejednego wykończyć. Pod
wieczór zobaczyłem
jak
dziewczyny z USA rozbijają namiot opodal, ale nie poszedłem do nich.
Byłem w fatalnym nastroju. Na szczęście, kiedy
następnego
ranka wyszedłem za potrzebą, uderzył mnie widok czerwonych od
wschodzącego słońca gór Mariano Moreno. Ośnieżone
ściany
tych gór są porównywalne z peruwiańskimi, z tą
tylko
różnicą, że niewiele osób ma szczęście je
oglądać.
Bo mało kto zapuszcza sie na lądolód, większość
turystów zadowala się widokiem Fitz Roya od wschodu i nie ma
okazji zobaczyć, co się za nim kryje.
Stałem na moim głazie i podziwiałem. Po prawej Mariano
Moreno,
przede mną ogromna biała przestrzeń jakby zamarznięte i zasypane
śniegiem jezioro. A po lewej Circo de los Altares, otoczone
pionowymi iglicami gór takich jak Cerro Torre 3400m, uważana
kiedyś za niezdobytą. Aż do czasu, kiedy Włoch Maestri i jego
kompanion wspięli się po granitowej ścianie na szczyt. Wtedy
pogoda się załamała, a przy zejściu jego partner zginął
przysypany
lawiną, zabierając ze sobą aparat i uniemożliwiając potwierdzenie
zdobycia legendarnej góry. Ponieważ nikt mu nie
wierzył, Maestri
wrócił pod Cerro Torre, ale helikopterem i z kompresorem na
pokładzie. Wiertarką bezmyślnie wywiercił dziury i
przymocował haki, przy pomocy których dotarł na szczyt.
Tym kontrowersyjnym postępkiem rozpętał prawdziwą burzę i
choć
minęło kilkadziesiąt lat, do dziś nie wyjawił, co tak naprawdę się
stało. Najprawdopodobniej zabierze swoją tajemnicę do grobu,
a
o
jego żałosnym postępku będzie przypominał kompresor, pozostawiony u
podnóża Cerro Torre.
Bardzo chciałem poczekać jeszcze jeden dzień żeby zobaczyć Cerro Torre
i towarzyszące jej szczyty
oświetlone zachodzącym słońcem, ale ostatecznie postanowiłem
wykorzystać
dobrą widoczność do ucieczki z Lądolodu. Szedłem na południe
wzdłuż łańcucha gór, i tylko patrząc na nie mogłem się
zorientować, że się przemieszczam po tej białej pustyni. Po
kilku godzinach
znalazłem
dogodne miejsce, aby zejść z lodowca. Był to lodowy most, pod
którym płynęła rzeka. Gdybym poszedł dalej,
przejście
przez rzekę byłoby niemożliwe. Musiałem iść wzdłuż Lądolodu
po
stromych zboczach ogromnych moren polodowcowych, usłanych głazami.
Dopiero po kilku godzinach dotarłem do schronu nad jeziorem i
odetchnąłem. Miałem do dyspozycji suchy domek i i nic sobie
nie
robiłem z targającego nim całą noc wiatru.
Następnego dnia wpadłem w dobry humor i postanowiłem zostać na kolejną
noc. Zjadłem porządne śniadanie (czyli jak zwykle owsiankę) i
wyruszyłem na rozpoznanie okolicy. Surowy klimat nie pozwala
rosnąć tu drzewom, jedyną roślinnością są mchy i trawy.
Wszedłem na skalisty grzbiet łączący okoliczne
góry i miałem przed sobą drugi co do wielkości lodowiec
Ameryki Południowej, o nazwie Viedma. Jak ogromny jęzor
lodowego potwora wije się wśród dzikich gór,
wypełniając dolinę i sięgając turkusowych wód jeziora
Viedma. Z wysokości mogłem też podziwiać bezkresny ogrom
Lądolodu, dającego początek największym lodowcom kontynentu.
Po powrocie szybko poszedłem spać, bo kolejny dzień miał być
ostatnim, ale też najtrudniejszym.
Było ciężko od samego początku. Uparcie szedłem pod wiatr
sypiący mi w oczy wielkimi płatami śniegu, tak jakby za wszelką cenę
bronił dostępu do Paso del Viento, czyli "Wietrznej Przełęczy".
Nazwa jest jak najbardziej uzasadniona. Przełęcz
znalazłem tylko dlatego, że kiedy przechodziłem pod nią w drodze do
schronu 2 dni wcześniej, zaznaczyłem miejsce, gdzie należy zacząć
podejście.
Wtedy widoczność była dobra, teraz ograniczała się do 50
metrów. Walcząc z żywiołem parłem w
górę, aż w końcu stanąłem na przełęczy i wkrótce
znalazłem się po drugiej stronie gór, gdzie wiatr trochę
osłabł. Schodziłem ledwo widoczną ścieżką w dół,
po
czym wgramoliłem się na lodowiec po drugiej stronie doliny i bez trudu
doszedłem do jego końca. Dalszą drogę zagrodziły mi skały.
Miałem do wyboru albo wspiąć sie na nie i mieć nadzieję, że
da się zejść z drugiej strony, albo szukać przejścia w okolicy rwącej
rzeki wypływającej spod topiącego się lodowca. Wybrałem
wariant drugi. Zszedłem po stromych, śliskich skałach do
kanionu. Za każdym zakrętem wydawało mi się, że go
nie przejdę, ale udawało się. Aż w końcu wyszedłem na
kamienisty brzeg rzeki. Wiedziałem, że gdzieś tutaj musi być
stalowa lina rozciągnięta ponad rzeką, tak zwana "Tyrolka".
Zobaczyłem ją z daleka i wkrótce kombinowałem, jak
bezpiecznie przedostać się na drugą stronę. Nie miałem
uprzęży ani nawet karabinka, zaledwie kawałek stalowego drutu.
Z kawałka liny zrobiłem siodełko, a drutem przywiązałem
siebie i plecak do kołowrotka. Nawet nie patrzałem na
spienioną rzekę szalejącą w dole. Udało się. Potem
jeszcze tylko kawałek i mogłem odpocząć na polu namiotowym koło jeziora
Toro. Stamtąd juz ścieżką podążałem do El Chalten, gdzie
stanąłem o zmroku. W ten sposób zakończyła się
moja przygoda z Lądolodem Patagońskim.
zdjęcia