www.mariusztravel.com logo



AMERYKA POŁUDNIOWA 2004 - 05

NAZCA, KANION COLCA, TREKING W CORDILLERA AUSANGATE I HUAYHUASH (czerwiec - lipiec 2004)   zdjęcia

Moją podróż rozpocząłem w Limie, ośmiomilionowej stolicy Peru.  Lima ma dwa oblicza.  Jedno to dzielnice bogate, gdzie można robić zakupy w sklepach zaopatrzonych nie gorzej od europejskich i mieszkać w domu, który różni się tylko brakiem dachu.  Ma za to wysoki płot z drutem kolczastym.  Odnośnie dachu powiedziano mi, że po skończeniu budowy trzeba zapłacić podatek, więc większość ludzi zostawia ostatnie piętro niedokończone.  Inną zaletą "niedokończonych" domów jest to, że w razie potrzeby można szybko dobudować kolejne piętro.  Lima numer 2 to przedmieścia, gdzie ludzie mieszkają w opłakanych warunkach, często w komórkach skleconych z blachy i drewna.  Po 3 dniach spędzonych w Limie pojechałem z poznanymi jeszcze w samolocie dziewczynami, Stellą z Grecji i Urszulą z Niemiec, do Nazca.

NAZCA

Droga biegnie wzdłuż wybrzeża Pacyfiku.  Krajobraz widziany z okna autobusu to pustynia, czasami poprzecinana dolinami, gdzie płyną rzeki mające źródła wysoko w Andach.  Od razu pojawia się tam zieleń i skupiska ludności.  Nazca jest taką oazą otoczoną pustynnymi wzgórzami.  Podobnie jak w Limie, w Nazca jest gorąco i sucho.  Światowej sławy "Linie Nazca" wyryte na kamienistej pustyni przyciągają rzesze turystów.  Istnieje wiele teorii odnośnie ich powstania i przeznaczenia.  Jedno jest pewne: tylko z lotu ptaka można rozpoznać poszczególne figury, takie jak Pies, Małpa, Pająk czy Drzewo.  Ich wymiary sięgają 100m!  Trzeba dodać, że zostały wykonane z wielką precyzją.

W okolicach Nasca znajduje się wiele starych cmentarzy.  Cywilizacja Nazca kwitła na tych terenach na długo przed najazdem Hiszpanów.  W bardzo gorącym i suchym klimacie tego regionu szczątki ludzkie oraz przedmioty zakopane w piasku bardzo dobrze się zachowują.  Wkrótce się o tym przekonaliśmy.  Wynajętą taksówką pojechaliśmy bezdrożami do takiego miejsca na pustyni, o nazwie Majuelo.  Kierowca zatrzymał się przy jakimś gospodarstwie.  Przywitał nas stary gospodarz o twarzy poprzecinanej niezliczoną ilością zmarszczek i zaprosił do środka.  Nie było tam budynków a jedynie coś, co nazwałbym "słomiane altanki".  Ściany zbudowane z trzciny są marną ochroną, ale zupełnie adekwatną w tamtejszym klimacie.  Weszliśmy do osobnego pomieszczenia niczym do muzeum.  Było niewielkie, ale wypełnione po brzegi wszystkim, co można znaleźć na pobliskim cmentarzu.  Kilka mumii, gliniane naczynia i inne przedmioty jakie zakopywano wraz ze zmarłymi.  Najwyraźniej miały im służyć w zaświatach.  Dopiero po wizycie w "muzeum" mogliśmy pójść na cmentarz.  Po wejściu na piaszczyste wzgórze zobaczyliśmy porozrzucane czaszki i kości.  Gdzie niegdzie wykopane doły świadczą o wizytach rabusi.  W jednym z dołów znaleźliśmy mumię, w innych szczątki przedmiotów codziennego użytku.  Ciągle jeszcze tam są, bo Majuelo nie figuruje w przewodnikach i jest bardzo rzadko odwiedzane.

AREQUIPA

Kontynuując podróż autobusem na południe, dotarliśmy do drugiego co do wielkości miasta Peru - Arequipy.  Położone jest na wysokości 2400m, a nad miastem górują stożki wulkanów sięgające 6000 metrów!  Centralnym punktem, podobnie jak w innych miastach, jest Plaza de Armas.  Ale najciekawszym miejscem jest konwent Santa Catalina.  Jest to odrębne mini-miasto, gdzie przez 4 wieki w zupełnym odosobnieniu żyło około 450 zakonnic.  Ich jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym były służące. Dopiero w 1970 roku Santa Catalina została otwarta dla postronnych.  Od tamtej pory można zwiedzać to nadzwyczajne miejsce, przez stulecia okryte tajemnicą.  Okolice Arequipa to nie tylko potężne wulkany, ale także niesamowicie głębokie kaniony.  Kanion Colca, który po raz pierwszy przepłynęła ekipa polskiej ekspedycji Canoandes79 w maju 1981r, był w tamtym czasie uważany za najgłębszy na Ziemi!  Właśnie tam, wraz z Urszulą i Stellą, zaplanowaliśmy pierwszy wielodniowy trek.

KANION COLCA

Wyruszyliśmy z miasteczka Cobanaconde wcześnie rano, kiedy było jeszcze chłodno. Przez kilka godzin, które ciągnęły się w nieskończoność, schodziliśmy wąską, krętą i kamienistą dróżką w dół kanionu.  Jedyna roślinność w porze suchej to kaktusy i suche trawy.  Wspaniałe widoki rekompensują każdą kroplę potu wylaną w upalny dzień.  Po południu dotarliśmy do rzeki i bez wahania wskoczyliśmy do wody.  Co za przyjemność zanurzyć się w chłodnym płynie!  Właśnie tego potrzebowało moje spocone i oblepione kurzem ciało!  Stamtąd nie było już daleko do celu, czyli wioski Llahuar.  Tam czekała nas kąpiel w jednym z kilku baseników zasilanych przez pobliskie gorące źródła.  W międzyczasie gospodarz złowił w rzece kilka pstrągów, które zjedliśmy na kolację.
 
Następnego dnia czekało nas ostre podejście do wioski Fure, położonej o 1500m wyżej.  Tam spędziliśmy noc w bardzo prymitywnej chacie.  Dla nas to była przygoda, ale dla mieszkańców to codzienność.  Sklecone z byle czego łóżka wysłane słomą, klepisko, brak elektryczności, gazu czy kanalizacji.  Jedynym środkiem transportu są muły, przy czym droga do położonego po drugiej stronie kanionu miasteczka Cobanaconde i z powrotem zajmuje cały dzień.  Trzeciego dnia czekało nas ponowne zejście do kanionu.  Ścieżka wije się po zboczach gór nad kilometrową przepaścią.  Rzeka w dole wygląda jak nitka.  Mijamy kilkumetrowe kaktusy, obserwujemy malutkie kolibry.  Wciąż schodząc w dół, po południu docieramy do rzeki.  Po drugiej stronie znajduje się wioska o nazwie "Oaza", gdzie spędzamy ostatnią noc.  Dzięki obecności wody bujnie rozwija się tam roślinność.  Wśród palm latają wielkie, kolorowe motyle.  Niestety, nie było mi dane nacieszyć się pięknem tego miejsca.  Właśnie tam dało o sobie znać zatrucie pokarmowe.  Byliśmy zmuszeni spędzić w Oazie następny dzień.  Wyjście z kanionu Colca w upalny dzień z plecakiem na plecach to duży wysiłek, lepiej być w pełni sił.  Pełna kurzu ścieżka wydaje się wić w nieskończoność.  Po 7 godzinach z ulgą powitałem widok Cobanaconde, skąd tego samego dnia wróciliśmy do Arequipa.  W ten sposób zakończył się pierwszy trek.

AUSUNGATE

Urszula wróciła do Niemiec, natomiast Stella i ja przygotowywaliśmy się do następnego wyzwania.  Było to obejście masywu Ausungate, sięgającego prawie 6400m.  Punktem wyjścia była wioska Tinqui.  Pierwszego dnia, idąc powoli w górę rzeki, dotarliśmy w pobliże gór.  Mijając wioskę, usłyszeliśmy płacz małych dzieci.  Leżały poukładane obok siebie, a opodal ich mamy nosiły na plecach bloczki do budowy domu.  Mężczyźni nakładali im je i ściągali z pleców.  Dali nam znać, że nie jesteśmy mile widziani, więc poszliśmy dalej.  Przed nami piętrzyły się prawie pionowe skały pokryte śniegiem i lodem.  U dołu wiły się jęzory lodowców.  Rozbiliśmy namiot i podziwialiśmy niezapomniany widok Ausangate w świetle zachodzącego słońca.  Gdy tylko znikło, zrobiło się bardzo zimno, co jest konsekwencją dużej wysokości i bezchmurnego nieba.

Następnego dnia czekało nas podejście do przełęczy Arepa, 4757m.  Taka wysokość i 30-to kilogramowy plecak oznacza ciężki dzień.  Brak tlenu powoduje szybkie zmęczenie, jedyny sposób to piąć się w górę powoli, krok po kroku, równomiernie oddychając.  Na każdy krok jeden wdech i wydech.  W końcu dotarliśmy do Arepa, skąd rozpościerał się przepiękny widok.  Z jednej strony dziwnie żółte wzgórza, a za nimi lodowce spływające ze zboczy Ausangate.  Z drugiej strony góry skaliste o szpiczastych szczytach.  Bardzo strome zejście prowadziło do doliny gdzie postanowiliśmy rozbić namiot.  Po zimnej nocy wyruszyliśmy wcześnie i po godzinie byliśmy przy pierwszym z kilku jezior wypełniających dolinę.  Po drugiej stronie ukazała się czerwona góra, wyznaczając kierunek drogi.  Rozłożyłem statyw i zabrałem się do robienia zdjęć.  Musze się zgodzić z przewodnikiem Lonely Planet: "pomyśl ile klisz będziesz potrzebować i pomnóż to przez 3".  Mijając kolejne jeziorka koloru niebiesko-zielonego, czasami gubiąc ścieżkę a czasami ją odnajdując, doszliśmy do najwyższego punktu tego dnia, przełęczy Apacheta.  Zobaczyłem lodowiec oddalony o rzut kamieniem.  Chciałem szybko podejść i zrobić zdjęcie.  Zajęło mi to 15 minut, i przekonałem się jak trudno jest pokonać morenę polodowcową usypaną z większych i mniejszych kamieni.  W nagrodę znalazłem małe seledynowe jeziorko i wiszący nad nim jęzor lodowca.  Warto było!  Zeszliśmy do doliny otoczonej czerwonymi górami i rozbiliśmy namiot.  Temperatura szybko spadła poniżej zera.  W nocy Stella obudziła mnie, pokazując jak coś błyska i mówiąc, że to na pewno rabusie.  Zaczęła świecić latarką żeby wiedzieli że nie śpimy.  Jednak gdy wyjrzałem z namiotu okazało się, że to błyska za górami.  Co dziwne, w ogóle nie grzmiało.
 
Trzeci dzień zaczął się od podejścia do najwyższej przełęczy tego treku, Paso Palomani 5165m.  Plecaki wciąż były ciężkie, choć codziennie zjadaliśmy kilogram prowiantu.  Śniadanie to niezmiennie owsianka.  W ciągu dnia kanapki, a wieczorem makaron.  Do tego dużo suszonych owoców, orzeszków, czekolady.  Czwartego dnia podziwialiśmy niesamowicie seledynowe jezioro Comercocha, kiedy nagle zaczęło wiać.  W oddali widać było jak zbliżają się chmury, i zanim zdążyliśmy się schować, sypnął śnieg.  Widoczność spadła do kilku metrów.  Musieliśmy szybko znaleźć w miarę płaskie miejsce na namiot i poczekać.  Zanim śnieżyca przeszła zrobiło się późno i już zostaliśmy na noc.  Dzień piąty i ostatni to zejście do gorących źródeł Pacchanta.  Zasilają one basen gdzie za drobną opłatą można wymoczyć strudzone członki, upajając się widokiem Ausangate.  Było to wymarzone zakończenie krótkiego, ale bardzo urozmaiconego treku.
 


CORDILLERA HUAYHUASH

Pomijając długie podróże autobusami po krętych, kamienistych drogach, przeniosę się na północ, do miasta Huaraz.  Położone na wysokości 3000m, jest bazą wypadową w pobliskie góry Cordillera Blanca, najwyższe w Peru.  Szczególnie piękny był widok o zachodzie słońca z tarasu hostelu, w którym się zatrzymaliśmy na szpiczaste, różowe szczyty. Niestety Stella od kilku dni cierpiała na zatrucie i następny trek musiałem odbyć sam.  Humor poprawił się jej tylko w dzień, kiedy Grecja zdobyła Mistrzostwo Europy w piłce nożnej, wygrywając z Portugalią.  Następne 2 dni spędziłem na przygotowaniach, zakupach, szukaniu mapy i benzyny do palnika.  Czekało mnie 15 dni w wysokich górach, z dala od cywilizacji.  Na dodatek bandyci z bronią w ręku rabują turystów, kilka dni wcześniej cała grupa straciła ekwipunek.  Mój plecak ważył ponad 40kg, a ja nie byłem dobrze zaklimatyzowany.  Mimo wszystko zdecydowałem się spróbować.  Stella odprowadziła mnie na autobus do Llamac, gdzie zaczynała się wędrówka dookoła Cordillera Huayhuash.

DZIEŃ 1 + 2
Pierwszy dzień polegał na podejściu do przełęczy Pampa Llamac, 4300m, czyli 1km pod górę.  Kręta, kamienista ścieżka wiła się wśród ogromnych agaw, słońce prażyło bez litości. W miarę upływu czasu zmieniała się roślinność, pojawiły się kaktusy Cholla, sięgające nawet 4m wysokości!  Dopiero pod wieczór dotarłem zmęczony do przełęczy, i aż mi dech zaparło!  Widok na drugą stronę był niesamowity.  Przed oczami miałem najwyższą górę Cordillera Huayhuash, Yerupaja.  Stała w promieniach zachodzącego słońca, spowita chmurami u podnóża.  Pamiętam jak pomyślałem "właśnie po to tu przyszedłem".  Podziwiałem zmieniające się kolory ośnieżonych szczytów o zachodzie słońca i dopiero po ciemku rozbiłem namiot z obawy przed rabunkiem.  W nocy mróz, a rano znowu słoneczko.  Zacząłem zejście w dół wśród powyginanych od wiatru drzew Quenua.  Charakteryzują się łuszczącą korą koloru wpadającego w pomarańczowy.  Po południu dotarłem do jeziora Jahuacocha.  Stało tam kilkanaście namiotów, i choć nie miałem w planie nocować w tym miejscu, nie mogłem się oprzeć pięknu tego miejsca.  Za jeziorem wznoszą się potężne góry pokryte lodem.  Po rozmowie z belgijską rodziną rozbiłem obok namiot.  Tak jak wszyscy oprócz mnie, mieli oni peruwiańskich przewodników i muły.  Przewodnicy złowili sporo pstrągów, ja natomiast ani jednego pomimo szczerych chęci.  W nocy Belgowie spakowali się żeby wyjść przed świtem, ale okazało się że brakuje jednego muła.  Przewodnicy spędzili 3 godziny na szukaniu, a ja przygotowałem gorące mleko truskawkowe, bo wiedziałem że wrócą zmarznięci i zmęczeni.  O 7.00 pożegnaliśmy się, oni szli do Llamac, a ja w przeciwną stronę.

DZIEŃ 3
Zaraz na początku, obchodząc jezioro, wpadłem po kolana w błoto. Musiałem myć buty i prać spodnie.  Przynajmniej była wymówka do odpoczynku, ale krótkiego bo czekało mnie ostre podejście.  Od rana czułem zmęczenie.  Ścieżka nie była wyraźna i szybko ją zgubiłem.  Uparcie piąłem się pod górę po trawie, kamieniach i osypującej się ziemi.  Co kilka metrów odpoczywałem łapiąc oddech i podziwiając widok, który w miarę podchodzenia był coraz lepszy.  Już opadałem z sił, ale z odczytu wysokościomierza wynikało że byłem blisko.  Kiedy dowlokłem się do przełęczy, znów nagroda był przepiękny widok na olbrzymie ośnieżone góry i zielone jezioro w dole.  Po serii zdjęć kontynuowałem schodząc powoli w stronę wioski Rondoy.  Dla bezpieczeństwa rozbiłem się na wzgórzu i szybko zasnąłem.  W nocy jednak budziłem się z gorączką.

DZIEŃ 4 + 5
Następnego dnia zszedłem w dół do rzeki i idąc doliną minąłem zabudowania Matacancha.  Zaczęło się mozolne podejście do kolejnej przełęczy.  Tym razem na górze nie czekały zachwycające widoki.  To wina przełęczy Rondoy, że w porównaniu inne przełęcze wypadają blado.  Nie zwlekając zacząłem zejście stromą, niewygodną ścieżką.  Minąłem krzyż poświęcony pamięci Radka Kościńskiego, który zginął w tych górach poszukując źródeł Amazonki.  W przewodniku przeczytałem o miejscu w pobliżu gdzie można znaleźć skamieniałości i postanowiłem je odnaleźć.  Nie było to łatwe, szczególnie że zaczął sypać śnieg.  Jednak udało się, i warto było.  Udało mi się znaleźć okazałego amonita w całości, więc zadowolony ruszyłem dalej.  Niskie chmury przesłaniały otaczające góry, krajobraz przypominał Szkockie Highlands.  Mijając zielone, porośnięte trawą wzgórza doszedłem do jeziora Mitococha i rozbiłem się nad rzeką poniżej.  Przyłączyłem się do dwóch chłopaków z Kanady.  Okazało się że następnego dnia idą w tą samą stronę.  Oni szli bez plecaków bo bagaże powędrowały na grzbietach mułów łatwiejszą choć dłuższą drogą.  My szliśmy na skróty.  Szybko zostałem w tyle ale podążałem w ich ślady.  W końcu zniknęli mi z oczu, jeszcze tylko widziałem jak pną się po zboczu góry.  Miałem dylemat - z opisu i mapy wynikało, że powinienem iść do końca doliny, gdzie były wielkie skały.  Oni natomiast poszli pod górę w połowie doliny.  Zdecydowałem że przewodnik Kanadyjczyków wie co robi i poszedłem za nimi.  Nie było ścieżki, tylko obsypująca się ziemia.  Robiło się coraz bardziej stromo, a wyżej tylko skały.  Z 35-cio kilogramowym plecakiem na plecach byłem bez szans.  Na szczęście zobaczyłem ślady i poszedłem w tamtą stronę.  Niespodzianie doszedłem do przejścia pomiędzy skałami i przede mną otworzyła się dolinka z jeziorem.  Byłem w domu!  Teraz już bez problemów minąłem kolejne jeziora.  Tylko przy jednym z nich odpoczywając naraziłem się stadu dzikich byków, i musiałem zmykać.  Doszedłem do jeziora Carhuacocha, kilka razy napadnięty przez wściekle broniące swego terytorium psy. Tu przydatne były kijki do trekingu, pozwalały trzymać bestie w bezpiecznej odległości.  Mimo wszystko serce skakało do gardła, a w dłoni ściskałem ostatnia deskę ratunku - gaz łzawiący.  Nawiasem mówiąc, w ciągu roku podróży ani razu go nie użyłem.  Odnalazłem Kanadyjczyków i rozbiłem się koło nich.  Chmury uparcie przesłaniały widoki, ale atmosfera była wesoła.

DZIEŃ 6 + 7
Na drugi dzień nareszcie ujrzeliśmy góry z drugiej strony jeziora.  Widok był wspaniały.  Pionowe ściany ośnieżonej Yerupaja piętrzyły się 2500m nad nami.  Ten dzień spędziłem odpoczywając, piorąc, łowiąc ryby.  Oczywiście żadnej nie złowiłem i musiałem zapłacić $3 za posiłek rodzinie mieszkającej w samotnej chacie.  Chłopak lat może 12 pobiegł nad jezioro i wkrótce wrócił z pstrągiem.  Jego mama ugotowała ryżu i kolacja gotowa.  Kuchnia wyposażona była w kilka prymitywnych sprzętów, pełna dymu ulatniającego się z glinianego pieca.  Po klepisku biegały świnki morskie, które służą za pokarm.  Przeniosłem namiot w pobliże chaty, tam czułem się bezpiecznie.  W nocy padał śnieg i co chwila rozlegały się grzmoty.  Ale to nie burza, tylko odrywające się od lodowców bryły lodu roztrzaskiwały się o skały.  Następnego dnia poszedłem w górę doliny i po 2 godzinach marszu rozbiłem namiot nad jeziorem Siula.  Znów sypał śnieg.

DZIEŃ 8
Nad ranem chwycił mróz i ukazało się błękitne niebo.  Szybko spakowałem oszroniony namiot i ruszyłem pod górę.  Ścieżka bardzo stroma i niebezpiecznie oblodzona, ale za to widoki pierwsza klasa!  W dolinie 4 jeziora jedno za drugim, a po drugiej stronie potężne góry.  Wszystko przytłaczająco ogromne.  Brak drzew czy jakiś punktów odniesienia powoduje, że ciężko ocenić odległość czy wielkość.  Dopiero idąc na przykład w stronę góry można się przekonać jaka jest ogromna.  Bo potrzeba całego dnia żeby tam dotrzeć.  Doszedłem do przełęczy i spotkałem parę z Edynburga, a ponieważ mieszkałem rok w Szkocji, mieliśmy wiele wspólnych tematów do rozmowy.  Byli w grupie 6-cio osobowej, mieli przewodnika, muły itd.  Kiedy doszli do miejsca nad rzeką służącego za pole namiotowe w Huayhuash, czekały już na nich namioty, ciepły posiłek, nawet prowizoryczna ubikacja.  Rozbiłem się koło nich i zjedliśmy razem kolację.
 
DZIEŃ 9 + 10
Po kolejnej mroźnej nocy, kolejna przełęcz.  To był krótki dzień, pochmurny i monotonny.  Nie wymagał wielkiego wysiłku, ale też nie obfitował we wspaniale widoki.  Dziesiąty dzień zaczął się mroźnie i słonecznie od wyczerpującego wejścia na przełęcz Punta Cuyoc, 5000m wysokości.  Ze skał powyżej przełęczy rozpościerają się fantastyczne widoki na wszystkie strony.  Najpiękniejsza jest góra Cuyoc, przypominająca kształtem zamek z bajki.  Schodząc w dół skusiłem się na kąpiel pod małym wodospadem.  Woda była paraliżująco zimna, jednak ten prysznic był niezbędny.  Znów rozbiłem namiot koło Szkotów.  Przez nieostrożność złamałem rurkę od namiotu.  Naprawiłem ją ale to już nie to samo.  Zły na siebie poszedłem wspinać się na ogromne głazy z nadzieją, że o zachodzie słońca zrobię zdjęcia które poprawią mi humor.  Zdjęcia zrobiłem, ale humor pozostał zepsuty.  W nocy było -5°C.
 
DZIEŃ 11
Z samego rana wstałem i jako pierwszy wyruszyłem.  Strome podejście prowadziło do przełęczy pod Cerro San Antonio.  Była to nowa droga, mało uczęszczana.  Pozwalała na szybkie dotarcie pod górę Siula Grande, gdzie rozegrał się dramat opisany w książce, a potem filmie pt. "Czekając na Joe".  Ta niewiarygodna opowieść o przetrwaniu w ekstremalnych warunkach jest znana miłośnikom gór na całym świecie.  Podczas gdy inni skręcili z przełęczy w lewo, ja zdecydowałem pójść w prawo i poszukać krótszej drogi do widocznego w dole jeziora.  Początek był obiecujący, łatwe zejście po luźnych kamykach.  Dalej jednak było coraz gorzej i coraz bardziej stromo.  Znalazłem mały kanion i kontynuowałem zejście.  W końcu było tak stromo, że musiałem schodzić po skałach.  Stawało się niebezpiecznie, ale nie miałem zamiaru wracać na przełęcz.  To by oznaczało przyznanie się do błędu.  W niebezpiecznym miejscu związałem kijki przy ich pomocy udało się spuścić plecak kilka metrów i zejść bez balastu.  Niestety plecak stracił równowagę i runął w dół.  Patrzałem bezsilnie jak spada, kiedy szczęśliwie jeden z kijków zakleszczył się pomiędzy skałami i zatrzymał plecak.  Z trudem udało mi się zejść do doliny.  Tego dnia miałem aż nadmiar wrażeń, i obiecałem sobie że już nigdy nie będę przecierał żadnych szlaków.
 
DZIEŃ 12
Następnego dnia dobra pogoda utrzymywała się.  Miałem dwie możliwości: zejście doliną do wioski albo przejście przez kolejną przełęcz do równoległej doliny i dotarcie do wioski dzień później.  Ta druga opcja była zdecydowanie lepsza, bo dawała wspaniała panoramę gór, łącznie ze wspomnianą wcześniej górą Siula Grande.  Nie miałem opisu tej drogi, ale grupa z Francji też tamtędy szła więc wystarczyło iść za nimi.  Nie było to łatwe, bo mnie ciągnął w dół ciężki plecak a teren był trudny.  Gdy ostatkiem sił stanąłem na przełęczy, Francuzi jeszcze czekali i powitali mnie oklaskami.  Chyba myśleli, że nie dam rady i zawrócę, ale ja nie przewidziałem takiej możliwości.  Oni skręcili w lewo i zaczęli schodzić w dół. Ja natomiast poszedłem grzbietem w prawo, upajając się przepięknym widokiem gór.  Doszedłem do następnej przełęczy, również 5150mnpm i rozpocząłem zejście.  Szło bardzo szybko, luźne kamyki i ziemia.  Jednak po 500m zaczęło się robić stromo.  I nagle uświadomiłem sobie, że czeka mnie powtórka z poprzedniego dnia!  Pode mną były skały.  Zacząłem iść w lewo i pod górę po osypujących się kamykach.  Krok w górę i zjazd pół kroku w dół.  Doszedłem do skał i utknąłem.  Z takim plecakiem nie mogłem ryzykować i musiałem piąć się w górę, żeby obejść skały.  Robiło się późno, nie było szans na rozbicie namiotu na takiej stromiźnie.  Pamiętam jak ze złości i bezsilności chciało mi się płakać. Mimo okropnego zmęczenia obszedłem skały i znalazłem łagodniejsze zbocze.  Z trudem, ale udało się jeszcze przed ciemnością.  Spałem jak zabity.

DZIEŃ 13
Rano spakowałem namiot na mrozie i ruszyłem w dalszą w drogę.  Do doliny zaświeciło słonko, zrobiło się ciepło.  Było wspaniale.  Trzeba poczuć ciepłe promienie słońca na twarzy, poczuć ten zapach kwiatów, usłyszeć szum wody i szelest liści kołysanych wiatrem, żeby zrozumieć, co czułem po tylu dniach spędzonych w otoczeniu skał i lodu.  Doszedłem do wioski.  Zrobiłem małe zakupy, głównie słodycze.  Pomysłowi mieszkańcy ustalili opłatę $4 za przejście przez wieś.  Podnoszą ją z roku na rok, a turystów przybywa.  Widać jak pieniądze zmieniają to miejsce.  Na przykład większość domów ma nowe dachy kryte blachą.

DZIEŃ 14 + 15
W ciągu 2 następnych dni bez większych przygód wróciłem do punktu wyjścia, czyli Llamac.  Przeszedłem 165km w 15 dni.  Byłem zmęczony i brudny ale szczęśliwy że wszystko poszło zgodnie z planem.  Nie wiedziałem, że po drodze zepsuje się dżip, którym jechałem i spóźnię się na autobus do Huaraz.  A tam zostawiłem pieniądze z obawy przed rabunkiem.  W góry wziąłem tylko tyle, ile było potrzebne.  Więc autobus pojechał i musiałem nocować w miasteczku Chiquan.  Znalazłem najtańszy hotelik jaki był, i chyba najbardziej obskurny z całej rocznej wyprawy.  Na jedzenie został mi niecały dolar, wystarczyło na 10 bułek i 4 jajka.  Następnego dnia z ulgą odebrałem z depozytu pieniądze i kartę kredytową.  Uświadomiłem sobie, jak bardzo polegam na tym kawałku plastiku!    zdjęcia