www.mariusztravel.com logo



AMERYKA POŁUDNIOWA 2004 - 05

SALAR DE UYUNI, LAGUNA CELESTE ORAZ TUPIZA (wrzesień - listopad 2004)   zdjęcia

A dziś na ulicy w La Paz podchodzi gościu mówi, że jest z Ekwadoru i szuka hotelu.  Za chwile podchodzi następny, pokazuje legitymację i mówi, że jest z policji.  Chce zobaczyć paszporty, bo dużo jest fałszywych.  Obejrzał i mówi, że musimy sprawdzić na policji po czym zatrzymał taksówkę.  Ja tyle czytałem o takich przypadkach a i tak dałem się zrobić i wsiadłem.  Zatrzymali się w pustej uliczce, i "policjant" sprawdza tego niby z Ekwadoru.  Plecak, pieniądze itd, kieszenie, niby że narkotyki.  Teraz jak myślę o tym to cieńko grali, ale wszystko szybko się dzieje.  On mówi że teraz ja, plecak sprawdzić chce, ale mowię że na policji dam a nie w taksówce, gaz łzawiący już miałem gotowy.  Po drodze mówiłem że aparat mam zepsuty, może dlatego powiedział że mogę iść, a ten z Ekwadoru nie ma wizy i będzie deportowany.  Wysiadłem z samochodu i zniknęli.  Poszedłem na policję i oczywiście to byli złodzieje, i podobno miałem niezłe szczęście że tak się skończyło.  Przygoda i przestroga.

Uyuni - największa słona pustynia na świecie

Następnie pojechałem na południe, do miasta Uyuni.  Stamtąd dżipem 4-ro dniowa wycieczka po pustynnych bezdrożach południowo-zachodniej Boliwii.  Najwspanialsze krajobrazy, 2 klisze dziennie pstrykałem (ograniczałem się).  Dzień 1 to największa na świecie słona pustynia, Salar de Uyuni.  Kiedyś to było jezioro słone, ale wyschło i teraz to jest pustynia soli płaska jak stół, jak okiem sięgnąć.  Tylko gdzie niegdzie wyspy z wielkimi kaktusami.  Niesamowite miejsce.  Dzień 2 to 5 jezior, brzegi białe od soli, mnóstwo flamingów, wulkany dookoła.  Potem skała o nazwie "drzewo", ciężko opisać ten dziwny kształt.  U dołu skała zwęża się do kilkunastu centymetrów ale o dziwo  stoi!  Na koniec dnia jezioro czerwone jak krew.  Kiedy zobaczyłem zdjęcie to myślałem ze photoshop, ale jednak nie.   Dzień 3 to jezioro zielone, a za nim wulkan.  Tam mnie zostawili i pojechali dalej, a ja po drugiej stronie jeziora się rozbiłem z namiotem.  Następnego dnia rozpocząłem mozolną wspinaczkę pod górę.  Wulkan Licancabur ma 5900m więc nie ma czym oddychać i szybko się męczyłem.  Ale widok z góry był jeden z najpiękniejszych, jakie w życiu widziałem.   Dzień 5 to powrót przez pustynie i wiele skał o przeróżnych kształtach.  Długo czekałem na dżipa który miał mnie zabrać, w końcu przyjechał, i z miła niespodzianką.   Jechał w nim rodak!  Od tak dawna nie rozmawiałem po polsku.  
 Z Uyuni pojechałem do przyjemnego miasteczka Tupiza, otoczonego różnokolorowymi skałami i górami.  Super lody :)  Okolice konno najlepiej zwiedzać.  Można galopować ile się chce, tylko nastepne kilka dni boli, ale o tym się nie myśli kiedy koń pędzi a wiatr zrywa kapelusz!

Powrót do Uyuni - piesza wyprawa do Laguny Celeste na Salar de Uyuni

Ludzie są super, np. jednego razu siedzę sobie i podeszły dziewczyny żeby zdjęcie ze mną zrobić.  Potem jeszcze 2 gości, spędziliśmy razem wieczór i na obiad zaprosili, ale nie było czasu.  Pojechałem do Nasca odwiedzić znajomych.   A stamtąd 3 dni i 2 noce, 6 autobusów na samo południe Boliwii.  Wioska nazywa sie Quetena, dojeżdża tam 1 autobus w tygodniu, 11 godzin przez pustynie takim gratem, że turyści na jego widok od razu sięgali po aparaty :)  Stamtąd poszedłem do Laguna Celeste, 1.5 dnia dreptałem bez mapy po pustyni, wulkany wkoło (nieczynne), ciągle niepokój czy znajdę właściwe miejsce i wodę.  W nocy w namiocie -8C, a w dzień słońce pali, wiatr silny, bardzo surowy klimat.  Trafiłem jakoś do celu, piękne widoki i świadomość, że mało kto tu dociera.  Flamingi z jeziora obok uciekły na środek jakby pierwszy raz widziały homo sapiens.  Po powrocie marzyło mi się dobre jedzenie.  Idę do sklepu a tam tylko kilka puszek i słodycze.  Z trudem znalazłem kobietę, która mi sprzedała kilka ziemniaków i 1 jajko.  Coś świeżego można kupić tylko w poniedziałek, kiedy przyjeżdża autobus.

Hostal bez światła, lodowaty prysznic, warunki spartańskie.  3 dni czekałem na transport do jeziora czerwonego (Laguna Colorada), bo koniecznie chciałem tam wrócić i zrobić zdjęcia w południe, wtedy jest super czerwone.  Ten transport to 30-to letni grat, co 10 minut musiał dolewać wody do chłodnicy, ale posuwaliśmi się do przodu.  Potem złapał kichę, oczywiście nie miał koła zapasowego, więc będzie kleił dętkę.  A tu niespodzianka, dętka rozdarta.  Nie miał zapasowej, ale miał pomysł - wypchać oponę suchą trawą, której kępy rosły gdzie niegdzie.  Po godzinie znów jedziemy, ale radość nie trwała długo, trawa została zmielona bardzo szybko.  Nie pozostało nic innego tylko brać plecak i z buta resztę drogi.  Kierowca też poszedł, doszliśmy do punktu kontroli nad jeziorem, przez radio pogadał z kolegą i ktoś mu na motorze przywiózł bezcenna dętkę.  Następnego dnia zrobiłem moje zdjęcia.

Wróciłem też na Salar, najpierw autobusem jeszcze starszym od poprzedniego, ledwo sie kupy trzymał, głównie przy pomocy drutu.  Zepsuł się po drodze, ale każdy kierowca tutaj to przede wszystkim mechanik, więc naprawił.  Po załadowaniu bagaży na dach wysokość autobusu się podwoiła, a to, co zostało to do środka, wielkie butle z gazem i wory mąki zawaliły przejście.  Wioska ładnie położona pomiędzy kolorowym wulkanem Tunupac a Salar de Uyuni.  Na drugi dzień poszedłem zdobyć ten wulkan, ale zrezygnowałem. Wiedziałem że ciężko będzie, bo wznosi się prawie 2000m nad wioskę a szczyt to obsuwające się drobne skały i ziemia.  Tam tylko dotarłem, zrobiłem zdjęcia i wróciłem.  I tak już po ciemku.

Nastepnego dnia wziąłem 8l wody i poszedłem przez Salar na "wyspę", 35km marszu po soli, gorąco, najgorsze że po godzinie nawet nie widać żeby cel sie przybliżył.  Ciężko ocenić odległość, bo wszędzie tylko biała płaszczyzna popękana jak plaster miodu.  Niesamowite miejsce, niesamowite wrażenia, gdy słońce zachodzi.  Doszedłem po 7 godzinach na wyspę i spać.  Cały dzień następny na zwiedzanie wyspy.  A jest co - wszędzie ogromne kaktusy, skały dziwne z zastygłej lawy.  Piękny zachód i marsz na nast. wyspę, "tylko" 15km oddalonej.  Musiałem iść w nocy, bo mi się woda kończyła.   Gdzieś w oddali ciągle się błyskało ale nie słyszałem grzmotów.   Miałem stracha czy na pewno idę do właściwej wyspy, bo tylko do tej jednej przyjeżdżają turyści gromadami (jak ja przed miesiącem) i tylko tam jest woda.  A zostało mi juz tylko 1l, co 10min chce się pić.  Powietrze takie suche.  Tydzień wcześniej ktoś z Ekwadoru poszedł tak jak ja ale chyba nie docenił tej suchoty i gorąca w dzień, znaleźli go 2km od wyspy ledwie żywego i uratowali.  Dlatego wziąłem 8l wody ale wypiłem wszystko w 2 dni!

Ten marsz w nocy był niezapomniany: najpierw piękne kolorowe niebo po zachodzie, potem ciemność i kompas, potem wschód pełnego księżyca oświetlił drogę.  Można zamknąć oczy i iść, płasko jak stół, tylko szybko się zmienia kierunek.  Doszedłem po północy i rozbiłem namiot, a rano przyszedł jedyny mieszkaniec wyspy Incahuasi z zeszytem i poprosił o wpis.  Wszyscy przyjeżdżają dżipami.  Ale czasem ktoś przyjdzie na nogach jak ja albo przyjedzie na rowerze, wtedy Alfredo przychodzi z zeszytem.