AMERYKA POŁUDNIOWA 2004 - 05
PATAGONIA - GÓRY TORRES DEL PAINE I LODOWIEC PERITO MORENO (luty - marzec 2005) zdjęcia
Z argentyńskiego miasta Ushuaia na Ziemi Ognistej pojechałem prosto do Puerto Natales w Chile. W pobliżu znajduje się Park Narodowy Torres del Paine, czyli "Wieże Paine", miejsce znane miłośnikom gór na całym świecie. Trudno byłoby znaleźć kogoś kto zaprzeczy, że są to jedne z najpiękniejszych gór świata. 100 tysięcy ludzi rocznie odwiedza to miejsce, a wiele osób spędza tam co najmniej 3 lub 4 dni. Ja potrzebowałem 15-stu, ale to ekstremalny przypadek.
Pierwsze kilka dni treku były takie sobie, bo północna cześć Parku nie jest tak zachwycająca, albo po prostu wymagania są bardzo wysokie. Potem następuje przejście przez przełęcz John Garner i wyłania się dolina. Ale nie taka zwykła, tylko ogromna i po brzegi wypełniona lodem, który spływa z patagońskiego lądolodu. Oto lodowiec Grey. Widok jest niesamowity! Gdybym nie widział wcześniej zdjęć, na pewno zrobiłby jeszcze większe wrażenie. Ścieżka prowadzi wzdłuż lodowca, zmierzając w dół ku jego końcowi. Tam jęzor rozdwaja się i otacza skalistą górkę (nunatak). Ale tylko do połowy, bo od drugiej strony jest już jezioro Grey. Ciekawa taka wyspa, otoczona wodą w stanie stałym z jednej strony, i w stanie ciekłym z drugiej.
Następnego dnia czekła dolina Valle de los Frances, czyli następny cud. Otoczona ścianami skalnymi na 1km wysokimi, na środku przecięta górą o kształcie płetwy rekina (i nazwie też - Aleta de Tiburon). Dalej droga prowadzi wzdłuż błękitnego jeziora Nordenskjord do samych Wież Paine, od których wzięła się nazwa całego masywu. Kemping wypełniony był dziwną mieszanką ludzi, od takich, którzy pierwszy raz przyszli w góry do najlepszych alpinistów, którzy zdobywają te pionowe ściany skalne o wysokości ponad 1km! Rano przed świtem zaczyna się 45-cio minutowa wspinaczka do punktu widokowego na wieże, aby oglądać wschód słońca. To chyba mój najbardziej niezapomniany moment z całej podróży. Miałem szczęście, bezchmurne niebo, zero wiatru. Zimno, ale pomimo tego jakieś 30 osób cierpliwie czekało na pierwszy promyk słońca, wpatrując się w 3 zajebiście ogromne góry skalne na wprost przed nami (przepraszam za wyrażenie, ale takie są). Bo jak opisać skałę, która ma 1000 metrów wysokości? A tam stoją 3 takie skały, jedna koło drugiej. Pionowe, granitowe skały. Skąd się tam wzięły? To efekt działania kilku czynników, ale przede wszystkim lodowców. Siedzisz sobie i patrzysz jak te kolosy wyłaniają się z ciemności. Powoli zaczynają zmieniać kolor. Najpierw stają się trochę różowe. Potem pierwsze promienie oświetlają szczyty, potem coraz więcej, aż w końcu całe są czerwone! Następnie pomarańczowe, złote, żółte... Czasem chmurka zakryje szczyt, albo środek... Całą kliszę wypstrykałem.
Po tym spektaklu zszedłem po namiot i ruszyłem dalej. Już tylko 1 miejsce mi zostało do obfotografowania, ale niestety zanim tam dotarłem, wybuchł pożar i dym przesłonił góry. Chłopak z Czech gotował śniadanie. Wiało strasznie i zanim się spostrzegł, ogień zajął krzak, i już koniec. Był bezsilny w obliczu żywiołu. Spłonęło, o ile pamiętam, 200 tysięcy km2 w ciągu następnego miesiąca, bo tyle trwał ten pożar. Pamiętam tą noc wietrzną, w ogóle nie spałem bo tak namiotem szarpało. Aż w końcu o 4 rano zrezygnowałem, zwinąłem namiot i poszedłem obejrzeć wschód słońca nad jeziorem. Tego dnia widziałem jakieś dziwne chmury, ale to nie były chmury tylko dym. Kiedy wiatr ustał, dym spowił całe góry jakby mgłą, i na tym się skończyło robienie zdjęć. Miałem szczęście, że zdążyłem zobaczyć to, co najważniejsze w Torres del Paine.