www.mariusztravel.com logo



AMERYKA POŁUDNIOWA 2004 - 05

CARRETERA AUSTRAL, OKOLICE BARILOCHE I PUCÓN (kwiecień 2005)   zdjęcia

Pewna miła para z Santiago jechała z przystani do miasteczka i mnie podwieźli.  Po drodze widzieliśmy faceta palącego ognisko pod płachtą rozwieszoną pomiędzy drzewami.  Okazało się, że on żyje w lesie od urodzenia, kiedyś z rodzicami a teraz sam.  Hoduje zwierzęta i raz na rok przychodzi do miasteczka je sprzedać oraz kupić to, co mu potrzeba. Motorówka mu to wiezie, a on wraca konno, 2 dni drogi.  Ubrany schludnie, dziarski, umie pisać i czytać, wie co się na świecie dzieje bo słucha radia (na szczęście nie Maryja, choć jestem pewien, że tam też dociera).  Nieźle, co?

Okazało się, że z miasteczka odjeżdża tylko 1 autobus na tydzień, i właśnie pojechał rano przed naszym przybyciem.  Na szczęście pomogła nam znowu ta para z Santiago, mieli dżipa i zabrali mnie i 2 Włochów.  Świetne widoki po drodze, lasy dziewicze wkoło, jeziora i rzeki.  Potem prom malutki na 3 samochody przewiózł nas przez jezioro (pływa 2 razy dziennie tylko).  Cały dzień jechaliśmy do następnego miasta, o nazwie Coyhaique.  Tam był supermarket mały, ale pełen wszystkiego od jedzenia do siodeł, silników do motorówek itd.  Stamtąd już na szczęście mieliśmy autobus na północ codziennie.

Następny stop to marmurowe wysepki Capillas de Marmol.  Płynie się tam motorówką oczywiście.  Wysokie, gładkie skały sterczą ponad wodę.  Wpływa się w różne kanały i przesmyki wyżłobione przez wodę.  Świetnie.  Potem pojechałem autobusem na północ do Villa Castillo i zacząłem następny trek.  Rozbiłem namiot i zorientowałem się, że nie mam aparatu.  Zostawiłem mały plecak w autobusie!  Zwinąłem się szybko i na stopa pojechałem 70km do miasta, gdzie autobus kończył trasę.  Było późno i niedziela, ale jedno okienko było jeszcze otwarte - akurat moja firma!  Zawieźli mnie do zajezdni autobusów, i tam odszukaliśmy ten, którym jechałem.  W środku znalazła się moja zguba!  Ale szczęście!

Wróciłem na trek.  W pierwszy dzień od razu miałem przeprawę.  Trzy rwące i zimne rzeki musiałem przejść na boso i dotarłem do jakiegoś pustego, drewnianego domu.  Napaliłem w piecu i patrzałem jak leje deszcz.  Padało całą noc, następny dzień i noc.  Nie było szans na kontynuowanie.  Na szczęście przejeżdżał leśniczy dżipem i mnie zabrał z powrotem do drogi.  Każdy strumyk zmienił się w rzekę, a rzeki niebezpiecznie przybrały.  Toyota jak czołg przejechała przez wodę sięgającą sporo ponad drzwi.  Super!

Pojechałem dalej na północ, ale pogoda nie dopisywała.  Na zachodnią stronę Andów spada prawie cały deszcz Patagonii.  Dlatego strona argentyńska to suche, trawiaste stepy. Więc przejechałem na wschodnią, argentyńską stronę Andów w poszukiwaniu słonecznej pogody.

Argentyna

Po powrocie do Argentyny zatrzymałem się w bardzo uroczym El Bolson.  Miasteczko jest pięknie położone, góry wokoło.  Poszliśmy na 3 dni w góry w 6 osób.  Oni do schroniska, a ja tylko plecak zrzuciłem i wlazłem na górę Barda Negra 2500m.  Po drodze jezioro z lodowcem pięknym, a ze szczytu panorama na 50km, góry skaliste, ośnieżone wulkany. Posiedziałem godzinkę i z powrotem.  Przy jeziorze noc zapadła.  Mi takie wyzwanie nie przeszkadza, ale w schronisku mogą się martwić.  Zejście po skałach dość trudne gdy nie widać co jest w dole, więc dopiero 3 godz. po zmroku dotarłem do schroniska, a oni już tam myśleli ze zabłądziłem!  Dobrze że nie poszli jeszcze szukać.  Kontynuowałem podróż na północ po stronie Chilijskiej i wracając do Argentyny znalazłem sie w San Martin.  Tam poznałem fajna Argentynkę, odbyliśmy 3 wycieczki, w góry i na plażę nad jeziorem, powiem tylko ze było naprawdę super.  A w mieście zobaczyłem sklep z czekolada "Mamusia".  Okazało sieę, że właściciel to Polak, 85lat, odwiedziłem go w domu, opowiedział mi swoją historię, po wojnie tu przyjechał.  Dał mi 2 pudelka czekolady takiej pysznej że szkoda było jeść.  Nie łudźcie się że do Polski dojedzie, już zeżarłem hihi!  Następnie do sławnego Bariloche, tutaj odbyłem ostatni trek mojej podróży myślę.  Góry skaliste coś jak Tatry.  Pierwsze 2 dni słonce, najbardziej mi utkwiły w pamięci przejścia przez las kolorowy, drzewa karłowate tworzą tunel złoty, nie mogłem się nasycić tym pięknem.  Dzień 3 jest najtrudniejszy, wejście po skalach na grzbiet a potem ciężko znaleźć drogę. Cieszyłem sie na myśl o czymś ekscytującym, a tu mi mówią w schronisku że nie mogę iść bo to jest trasa letnia, teraz już śnieg leży.  Zostawiłem graty i z małym plecakiem poszedłem to zbadać.  Wszedłem na 2 skaliste góry, śnieg leżał ale dało sie ominąć niebezpieczne miejsca.  Następnego dnia wyruszyłem na podbój razem z Magnusem z Norwegii.  Po godz. doszliśmy pod skały i tak sypnęło śniegiem że zaraz wszystko białe, skały mokre i śliskie, wiatr silny.  Szkoda było wracać więc zaczęliśmy piąć się powoli, ostrożnie, krok po kroku coraz wyżej i wyżej, aż do grzbietu.  Tam już łatwiej, drogę już znałem na szczęście bo widoczność była z 50m może.  Same skały i kamienie, nie ma żadnej ścieżki.  Po kilku godz. zeszliśmy do doliny, rzeczka płynie wśród tych drzew kolorowych, byliśmy zachwyceni.  Potem wyczerpujące podejście do schroniska i już.  Noc zimna, -8C i wiatr, ale następnego dnia przejaśniło się i poszliśmy dalej, ja napstrykalem zdjęć bo widoki były wspaniałe.

Chile

Znów przejechałem granicę i wróciłem do Chile.  Zaraz za granicą zacząłem trek do gorących źródeł Puyehue.  Pierwszy dzień to długie podejście pod górę przez las do domku - schroniska.  Tu w kilka osób paliliśmy w piecu i stworzyła się super grupka. Następnego dnia poszliśmy do samych gorących źródeł.  Wkoło wulkany, a zastygła lawa wyglądała jak czarny, skamieniały lodowiec.  Wszędzie pustynia, ale gdzie tylko woda płynie tam zaraz robi się zielono i pięknie.  Przy jednej rzeczce wypływa woda przyjemnie gorąca, zupełnie naturalnie, żadnych śladów cywilizacji wkoło.  Wieczorem wszyscy siedzieliśmy w namiotach bo się rozpadało, 5C, wiatr, brrrrr.  Aż w końcu myślę - muszę coś zrobić.  Co prawda to wbrew naturze wchodzić do wody kiedy jest zimno, ale się rozebrałem i biegusiem hyc!  Wskoczyłem do gorącego źródełka!  Po 15 min już w 5 osób sobie siedzieliśmy!  Zrobiło się późno, ale jak tu wyjść?  Zimno, ciemno, wiatr, 5C!  W końcu głód nas do tego zmusił  Po omacku trafiłem do namiotu, wytarłem się i już było cieplutko.

Następnego dnia do poszliśmy gejzerów, buchająca para, bulgoczące błota.  Kolejnego ranka mróz ściskał a my już o świcie siedzieliśmy w gorącej wodzie, ja sobie śniadanko przyniosłem, słoneczko wyszło, to jest życie!  Tego dnia wróciliśmy do schroniska z dnia pierwszego.  Ja jeszcze szybko na pobliski wulkan Puyehue 2236m wszedłem.  Na szczycie poczekałem na zachód słońca, a potem w 21 minut zbiegłem do schroniska.  Aż 1300m w dół!  Tak jakoś mnie energia rozpierała, chyba za bardzo się wybyczylem w tych gorących źródłach!

Potem pojechałem do miasteczka Pucon u podnóża aktywnego wulkanu Villarrica.  Jest tam plaża nad jeziorem, a dymiący, ośnieżony wulkan góruje nad miastem.  Poszedłem na trek, 5 dni.  Smutno było, bo akurat Papież umarł.  W pierwszy dzień, według przewodnika, powinienem mijać wodę kilka razy.  Ale że była jesień i mało wody płynęło, nie było jej nawet widać, bo znikała pod pokładami starej, zastygłej, porowatej lawy.  Na koniec dnia powinienem dojść do rzeczki, która podobno zawsze płynie.  A tu nic!  Już nie wiedziałem co robić, wracać czy ryzykować.  Nie było mowy o jedzeniu, bo to nasila pragnienie.  Rozłożyłem matę, na to śpiwór, wskoczyłem do środka i już chciałem spać.  Jeszcze ciągle słuchałem muzyki i podziwiałem niebo niesamowicie gwieździste.  Wyłączyłem MP3, wyjąłem słuchawki i usłyszałem szum, coś jakby woda.  Poszedłem pod górę jakieś 50 metrów i jest!!!  Znalazłem mały wodospadzik.  Woda wypływała nagle i znikała równie szybko.  Byłem uratowany.  Następny dzień był słoneczny, ale potem się rozpadało.  Śniegu nawiało po kolana i musiałem zejść w dół, nie było sensu kontynuować.  Po drodze krajobrazy były wspaniałe.  Masa zastygłej lawy, kolorowe drzewa, wulkany.

W Pucon spotkałem znajomych z Australii i wynajęliśmy wspólnie mieszkanko na tydzień.  Super było, to rower, to samochód wynajęliśmy, żeby zwiedzić okolicę.  A jednej nocy pojechaliśmy do gorących źródeł Los Pozones.  Wspaniale się siedzi w wodzie gdy wkoło mróz, a nad głową rozpościera się gwieździste niebo.  Skusiłem się też na spływ pontonem po rzece Trancura.  Pokonywaliśmy wodospady klasy od 3 do 4+.  Ponton znikał pod spienioną wodą po każdym wodospadzie!  Na koniec moi znajomi pojechali dalej, a wulkan Villarrica został zamknięty ze względu na nadmierna aktywność.  W nocy widać było ogień buchający ze stożka.  Jak to usłyszałem to zaraz chciałem tam wejść, bo kiedy jest mniej aktywny to setki ludzi tam wchodzą, a niestety można tylko z przewodnikiem.  Ale kiedy jest zamknięty to co innego.  Nikogo nie ma.

Wypożyczyłem raki i maskę gazową.  Przespałem się trochę i wystartowałem przed 2 w nocy.  O tej godzinie nie ma transportu więc na nogach z samego miasteczka poszedłem.  Po drodze wściekłe psy na kilometr mnie wyczuwały i ujadaniem zdradzały moja obecność.  Bałem się, że mnie ktoś zawróci z drogi.  O 4 rano przechodziłem koło jakiejś chaty, a psy wyły od dawna.  Nagle huk!  I następny!  Ktoś chyba petardy zaczął rzucać!  Najwyraźniej przestraszył się mnie, a ja jego.  Wariat.

Minąłem wszystkie punkty kontrolne, te prawdziwe, i te urojone.  Wschód słońca przywitałem już na zboczu wulkanu.  Założyłem raki i po stromym lodzie doszedłem do krateru.  Powoli, bo byłem już bardzo zmęczony.  Tylko 3 godziny spałem a już od dziewięciu godzin maszerowałem.  Co jakiś czas wulkan tak huknie i buchnie dymem, że zakładam pampersa.  Ale idę dalej.  Wspiąłem się w sumie 2850m, więcej niż od morza na Rysy w te 9 godzin.  Wreszcie stanąłem na brzegu krateru.  Przyznam się do strachu, trzęsącą ręką pstryknąłem kilka zdjęć.  Wulkan był bardzo zły, syczał i grzmiał.  Brzeg krateru był zasypany popiołem i kamieniami, wyraźnie można oberwać czymś gorącym spadającym z nieba.  Co chwila buchał dymem i gazem trującym.  Huk, kamienie jak z procy leciały w górę niczym wypluwane przez potwora skrytego w kraterze.  Na szczęście spadały w bezpiecznej odległości.  Pobiegłem w lewo trochę wyżej, żeby zajrzeć do tej rozgrzanej do czerwoności dziury, z której buchał gaz.  Szybko zrobiłem zdjęcie i popędziłem ile sił w nogach w dół.  Czułem się taki malutki i zagrożony przez ten straszny i nieprzewidywalny żywioł.  Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem poziom adrenaliny tak niebezpiecznie wysoki!  Ale dało się, hurrra!

To była moja ostatnia przygoda w Chile.  Przejechałem granicę u podnóża wulkanu Lanin, górującego aż 2km ponad drogą i naszymi głowami.  Akurat las nabrał pięknych, jesiennych kolorów.  Szkoda, że autobus nie zatrzymuje się na żądanie.  Na przykład, kiedy ktoś bardzo potrzebuje zrobić zdjęcie.  Muszę przyznać, że Chile do końca zachwycało.

Argentyna

Wróciłem do Bariloche, a stamtąd pojechałem 20 godz. autobusem do Buenos Aires.  Miasto bardzo ładne, ogromne, na każdym kroku zabytki, muzea, 190 teatrów itd.  Poszedłem na balet, na koncert tanga, extra.  Miasta mnie męczą, ale poznałem znowu dziewczynę, tak mi przypasowała ze już 10 dni tu siedzę.  Dziś jadę dalej, sam nie wiem co czuję, trochę szkoda, a z drugiej strony ta burza uczuć mnie zmęczyła, i chciałbym odnaleźć spokój.

Pojechałem nocnym autobusem aż pod granicę z Brazylią.  Koło miasta Puerto de Iguazu znajduje się największa elektrownia wodna na świecie, Itaipu.  Jest to projekt brazylijsko - paragwajski.  Pojechałem zobaczyć zaporę na rzece Parana, a następnego dnia wodospady Iguazu.  Jest ich w sumie 273, w tym największy o nazwie Garganta del Diablo.   Niesamowite ilości wody z ogłuszającym hukiem spadają 80m w dół.  Zapiera dech w piersiach.  Całe jezioro po prostu nagle wpada w przepaść!  Prezydent Roosvelt, kiedy zobaczył Iguazu, powiedział "biedna Niagara".  A jego żona dodała, ze Niagara wygląda jakby woda z kranu leciała.  Cały dzień zleciał na zwiedzanie co ciekawszych wodospadów, oglądanie kolorowych ptaków itd.  Następnie pojechałem do pobliskiego Paragwaju.   zdjęcia