www.mariusztravel.comlogo



LAOS
PLEMIONA AKHA DZIEŃ 2 (grudzień 2009)   zdjęcia

Wioska budzi się do życia dość wcześnie rano. Kobiety muszą nakarmić zwierzęta i przygotować śniadanie, dzieci z zeszytem i długopisem w ręku idą do szkoły a mężczyźni wychodzą na polowanie. Kiedy poszliśmy się przejść, nie wzbudzaliśmy już takiej sensacji jak wczoraj. Niemniej jednak wciąż nikt nie podchodził zbyt blisko, oprócz rodziny szefa i kilku najodważniejszych osób. Życie toczy się swoim odwiecznym rytmem i nasz pobyt w wiosce tego nie zmienił. Każdy ma jakąś pracę, choć dziewczyny i kobiety zdecydowanie mają jej najwięcej. Vongsay opowiadał, że rodzice wolą mieć synów. Bardziej o nich dbają i jeśli ich stać, żeby wysłać dziecko do szkoły ponadpodstawowej, to wybierają chłopców. Szkoła podstawowa funkcjonuje w każdej wiosce i jest opłacana przez rząd, więc prawie wszystkie dzieci do niej uczęszczają. Natomiast później edukacja jest droga, bo dziecko musi mieszkać w mieście (z tej wioski tylko 10 osób). Preferowanie synów bierze się stąd, że kiedy dwoje młodych ludzi się pobiera, to zamieszkują w domu mężczyzny, najczęściej razem z jego rodzicami i dziadkami. Dzięki temu rodzina się powiększa a starsi mają zapewnioną opiekę. Natomiast córki "dezerterują" do nowej rodziny, a jedyną pociechą jest to, że przyszły małżonek musi za dziewczynę zapłacić.

Przed wyjściem w dalszą drogę robiliśmy zdjęcia. Mnie najbardziej interesowały kobiety, bo noszą kolorowe stroje i pięknie zdobione czapki. Do czapek przyczepione są srebrne medaliony, a im więcej medalionów, tym bogatsza rodzina. Niestety szefowi bardzo się spodobało robienie zdjęć i chciał być na każdym z nich. Potem następowało oglądanie, a wtedy szef pokazywał na siebie i głośno komentował. Na koniec pożegnaliśmy się z całą rodziną i ruszyliśmy w drogę. Czekał nas łatwiejszy dzień. Minęliśmy bramę i schodziliśmy w dół. Okolica ciągle jeszcze była spowita gęstą, zimną mgłą. Minęliśmy opuszczoną wioskę, która teraz służy jako skład ryżu, bo w okolicy znajdują się pola ryżowe. Akha uprawiają wiele warzyw, np. ciemne jak atrament ziemniaki. Ale głównym źródłem pożywienia jest ryż. Rozróżnia się tutaj 2 rodzaje- ryż klejący (sticky rice) i ryż Akha. Zeszliśmy na samo dno doliny, a tam czekała nas bosa przeprawa przez zimną, rwącą i kamienistą rzekę. Kolejny etap to podejście do przełęczy, gdzie zjedliśmy lunch. W tym celu Vongsay zawsze ścinał kilka liści bananowca, żeby było na czym usiąść i rozłożyć przygotowane rano jedzenie. Zawsze było mięso i ryż, a poza tym warzywa i owoc na deser. Nie mogliśmy narzekać!

Odpoczęliśmy trochę i poszliśmy dalej. Często przechodziliśmy przez lasy bambusów. Ich pnie były nieraz tak grube, jak drzewa. Bambusy szybko rosną i szybko giną, a zwalone olbrzymy tarasują drogę. Na szczęście są lekkie i kruche, więc łatwo je połamać. Czytałem o takiej teorii, że bambusy w ten sposób się rozprzestrzeniają. Ponieważ szybko obumierają i bardzo łatwo się palą, pożar niszczy cały las. Po takiej klęsce to właśnie bambusy są górą, bo najszybciej rosną - nawet do 50cm na dobę! Czytałem jeszcze o pijawkach, które są plagą tych terenów w porze deszczowej. Pierwsze ekspedycje miały z nimi ogromne problemy. Choć nie przenoszą żadnych chorób, jednak potrafią bardzo szybko wejść po bucie i przyczepić się do nogi. Kiedy wypiją krew i się odczepią, pozostają swędzące ranki, z których długo sączy się krew. Kilka pijawek to nie problem, ale kiedy są ich tysiące - to ja dziękuję! Vongsay mówił, że na jednym odcinku są pijawki i że trzeba szybko iść. A ja zatrzymałem się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie czerwonego insekta o dziwnych kształtach. Po chwili na bucie zobaczyłem cieniutką pijawkę. Zasuwała w górę jak pershing! Nim zdążyłem ją usunąć, już na bucie było kilka następnych. Szybko oderwałem po kilka z każdej nogi i już się więcej nie zatrzymywałem. Ale kiedy doszliśmy do następnej wioski, zobaczyłem, że mam dziwnie czerwone skarpety. Jak się okazało, kilka pijawek przedostało się do środka.

W wiosce Jun Ka

Jak zwykle poszliśmy od razu do domu szefa. Nie wrócił jeszcze z polowania. Nikt się nami nie zajął, więc poszliśmy się przejść. To była najmniejsza wioska jaką odwiedziliśmy - tylko 15 domów. Oprócz tego, najbardziej oddalona od cywilizacji. Ludzie bali się nas bardziej niż gdzie indziej, oprócz dwóch dziadków, którzy pozwolili mi nawet zrobić zdjęcie. Kiedy wróciliśmy z obchodu wioski, szef już był. Przymierzał mój plecak i bardzo mu się to podobało. Poprosił nawet o zdjęcie. Był to młodziutki chłopak, tylko 23 lata. Jego żona była chyba najładniejszą dziewczyną Akha, jaką widzieliśmy. Mieli już jedno dziecko. Zdziwił nas młody wiek szefa, ale jak tłumaczył Vongsay, najlepiej z całej wioski zna język laotański, potrafi pisać i czytać, więc został wybrany na szefa. Akurat tego wieczoru przypadała Wigilia. Opowiedzieliśmy trochę o naszych Świętach, a szef zaraz wysłał kogoś po butelkę lao lao. Padały wzajemne pytania o wiek, rodzinę i zwyczaje. A przed spaniem, tak jak poprzedniego dnia, dostaliśmy masaż. Ela narzekała, że jej młoda, najwyżej dwunastoletnia masażystka za mocno wbija malutkie paluszki. Dziewczyny z ciekawością oglądały stopy Eli, bo miała pomalowane paznokcie. U mnie największą sensację wzbudzały włosy na nogach, bo mieszkańcy Azji południowo-wschodniej są genetycznie wydepilowani. Jak już facet ma kilka włosów na brodzie, to ich nie goli. Czy to nie zabawne, że oni chcą mieć włosy na ciele i bielszą skórę? A my się depilujemy i chodzimy na solarium!