LAOS
WODOSPADY
KUANG SI, VANG VIENG I VIENTIANE (styczeń 2010)
zdjęcia
Do Vang Vieng zajechaliśmy bardzo późno, bo prawie o
północy. Długo chodziliśmy
od hotelu do hotelu, zanim znaleźliśmy wolny pokój. Nie
brakowało miejsc noclegowych, ale wszystko było już pozamykane. Byliśmy
zmuszeni wziąć drogi pokój w hotelu tuż obok jakiegoś baru,
gdzie bardzo głośno grała muzyka. Dopóki oni się bawili,
dopóty my nie spaliśmy. Trudno, postanowiliśmy poszukać spokojniejszego
miejsca na drugi dzień. Rano z tarasu naszego hotelu mieliśmy piękny
widok na skaliste, wapienne góry po drugiej stronie rzeki -
taka mała
rekompensata za tą zarwaną noc. Spakowaliśmy się i poszliśmy szukać
taniego
locum
nad rzeką. Sądziliśmy, że tam będzie spokojnie i cicho. Byliśmy w
błędzie, ale o tym mieliśmy się przekonać się dopiero wieczorem.
Znaleźliśmy fajny pokój, zostawiliśmy plecak i zabraliśmy
się do
zwiedzania. W tym celu wypożyczyliśmy motor i popytaliśmy o ciekawe
miejsca. Wytyczyliśmy trasę i w drogę! Honda świetnie się spisywała, bo
była zupełnie nowa. Trochę mnie to martwiło, bo wiedziałem, że
właściciel będzie oglądał każdą ryskę i w razie czego będą kłopoty.
Przejechaliśmy mostem na drugą stronę rzeki Nam Song. Droga była
szutrowa i musiałem jechać powoli, żeby na dziurach i kamieniach nie
poszło zawieszenie. Kierowaliśmy się na zachód, do jaskini
Poukham.
W okolicy Vang Vieng jest mnóstwo jaskiń. Przy drogach i
ścieżkach stoją odręcznie zrobione drogowskazy, zachęcające do
odwiedzenia "pięknej jaskini Xxxxxx". Wstęp jest płatny a liczba
turystów zagranicznych ograniczona, więc trzeba walczyć o
ich dolary. Trzeba też wiedzieć, że w Laosie obowiązują dwa rodzaje cen
- lokalne i turystyczne. W żadnym sklepie nie ma wywieszonych cen, więc
trudno powiedzieć jak duża jest różnica. Trzeba ją
zaakceptować, bo tej cichej zmowy tubylców nie da się
przeskoczyć. Poza tym i tak jest tanio. Na przykład wejście do jaskini
Poukham kosztowało 4zł/os. W środku nie sposób przeoczyć
leżącego
Buddę. Ta pierwsza komnata, w której znajduje się Budda jest
największa. Dalej jaskinia jest węższa,
ale pojawiają się ogromne nacieki i kolumny. Jest ślisko i trzeba
uważać, bo można zjechać do jakiejś dziury, z pewnością głębokiej.
Zaleca się, żeby w jaskiniach mieć co najmniej 3 źródła
światła. Bo w zupełnej ciemności człowiek nie ma żadnych szans na
odnalezienie drogi powrotnej. Żeby to sprawdzić, zgasiliśmy na chwilę
latarki. Rzeczywiście, kompletna dezorientacja.
Wróciliśmy do "naszego" świata i pojechaliśmy dalej.
Mijaliśmy
domy i wioski, gdzie dzieci krzyczały do nas "sabaidii!". To jest
laotańskie przywitanie i w ten sposób tubylcy zwracają się
nie tylko do siebie, ale też do turystów. Oczywiście turyści
szybko podłapują i odpowiadają tym samym. Komunistyczne władze wpadły
na świetny pomysł. Na kartach wjazdowych wydawanych turystom na granicy
drukują kilka podstawowych słów laotańskich. Przydaje się.
Jechaliśmy wzdłuż gór a droga była coraz gorsza.
Przejechaliśmy przez rzekę, gdzie o mało nie fiknęliśmy koziołka na
jakimś większym kamieniu. Dalej były podmokłe pola, po
których brodziło kilka dziewczynek. Na plecach
miały wiklinowe koszyki. Zbierały jakieś roślinki, zapewne do jedzenia,
bo w Laosie do zupy często dostawaliśmy zieleninę. Robiło się
późno, więc nie jechaliśmy już dalej. Szczęśliwie
wróciliśmy do Vang Vieng i oddaliśmy motor. W całości.
Vientiane, czyli stolica Laosu
Miasto liczy tylko 200 tysięcy mieszkańców, bardzo mało jak
na stolicę. Nawet jeśli chodzi o Laos, jak by nie patrzeć niewielki
kraj, gdzie mieszka około 5.5 miliona ludzi. Na pewno nie można
porównać Vientiane do zabytkowego Luang Prabang, ale stolica
ma swój urok. Po pierwsze, mały ruch samochodów.
Szczególnie w porównaniu ze stolicami Tajlandii,
Kambodży czy Wietnamu. Po drugie leży na zakręcie Mekongu, a po trzecie
dają tam dobre jedzenie. Nieraz trzeba na nie długo poczekać, ale to
jest Laos. Wszystko odbywa się w zwolnionym tempie. Na proste śniadanie
czekaliśmy pół godziny. Za to u nas wszystko w
przyśpieszonym tempie, bo na zwiedzanie mieliśmy tylko pół
dnia. Poszliśmy na nogach z centrum do Pha That Luang, najważniejszej
świątyni Laosu. Potem nad rzekę, a na koniec połaziliśmy po małych
uliczkach. W wielu stolicach na świecie dobrze bym się zastanowił,
zanim bym się zapuścił wieczorem w małe uliczki, ale tutaj czuliśmy się
bezpiecznie. Jednak nie wszędzie w Laosie można mówić o
bezpieczeństwie. Ze smutkiem można powiedzieć, że jest to jeden z
najbardziej zbombardowanych krajów na świecie. W latach
1964-73 w ramach wojny wietnamskiej USA dywanowo bombardowały wschodnią
część Laosu. Zrzucono wtedy bomby o łącznej wadze dwóch
milionów ton! Około 30% z nich nie wybuchło i stało się
ogromnym zagrożeniem dla tych, którzy przeżyli.
Bombardowanie spowodowało, że wzrosło poparcie dla
komunistów. Kiedy USA wycofały się z Wietnamu, to właśnie
oni zwyciężyli i ogłosili powstanie Laotańskiej Republiki
Ludowo-Demokratycznej. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Laosu przez słynny most
przyjaźni tajsko-laotańskiej (20km od Vientiane), jeszcze nie zanosiło
się na żadną kolorową rewolucję.