LAOS
PLEMIONA AKHA DZIEŃ 3 (grudzień 2009)
zdjęcia
W wioskach Akha żyją 2 hałaśliwe zwierzęta: psy i koguty. Te
pierwsze z daleka wyczuwają obcego i kiedy w nocy szliśmy za potrzebą
do lasu (bo w wioskach nie ma toalet), ujadały jak szalone. Natomiast
te drugie były jeszcze gorsze. Zawsze o tej samej porze, czyli o 3.30,
robiły krótki, 5-cio minutowy koncert. Potem cisza. Po
godzinie zaczynała się druga część koncertu, już trochę dłuższa. Potem
znów cisza. To znaczy, cisza przed burzą. Bo trzecia część
był najdłuższa i najgłośniejsza. Nasz kogut siedział gdzieś pod
drewnianą podłogą, na której spaliśmy i miałem wrażenie, że
pieje mi do ucha. Nie dziw, że wszyscy wstają wcześnie rano. Po prostu
inaczej się nie da.
Poprzedniego dnia pytałem Vongsaya, dlaczego psy są tak źle traktowane, to znaczy
bite i kopane. W odpowiedzi usłyszałem, że to nie są psy domowe i
przyjaciele ludzi. To są zwierzęta hodowane na mięso. Wyraziłem chęć
spróbowania takiego mięska i kiedy wstaliśmy rano, Vongsay
już obierał z sierści małego, czarnego psa. Potem kundel był opiekany
na ogniu, a na końcu smażony w kawałkach przy ognisku. Trochę to
wszystko potrwało i dość późno wyszliśmy w dalszą drogę.
Tego dnia mieliśmy dojść do wioski Chia Hen. O ile Ela czuła się coraz
lepiej, to ja najwyraźniej zaraziłem się od niej i ledwo zipałem na
podejściach. Gorączka, osłabienie i katar nękały mnie od rana. Droga
była podobna do poprzednich dni, czyli zejście do rzeki, wejście do
przełęczy i tak w kółko.
Wioska Chia Hen
Przyjęcie w domu szefa było zupełnie inne, niż w poprzedniej wiosce. Od
razu dostaliśmy papkę z dyni, granatowe ziemniaki i ryż. Potem butelkę
lao lao. Nie wypiliśmy dużo i poszliśmy się przejść. Wioska liczy 35
domów i 290-ciu mieszkańców. Jest generator i
nawet stara antena satelitarna na dachu u szefa. Domy zadbane i było jakoś tak
ładniej niż w poprzedniej wiosce. Szef również bardzo młody
(24 lata) ale bystry i widać, że ma posłuch. Wziął dziecko na plecy i
chodził za nami po wiosce. Nie żeby nas sprawdzać, myślę, że był po
prostu ciekawy, co robimy. A my robiliśmy zdjęcia dzieciakom.
Dziewczynki chowały się za płotami, ale chłopcy byli na tyle odważni,
że ustawiali się do zdjęcia. Wtedy wyciągałem aparat a oni brali nogi
za pas! Większość z nich biegała na boso, a ci najmłodsi zupełnie bez
spodni. Wiele kobiet nie zasłaniało piersi, widać nie jest to wstydliwa
część ciała. Choć jeśli któraś pozwalała na zdjęcie, to się
zakrywała. Nie są aż tak odizolowani od świata żeby nie wiedzieć, że u
innych cycki wzbudzają emocje. Wieczorem, kiedy chodził generator, w
jednym z domów mieszkańcy oglądali telewizję. Poszedłem tam,
żeby naładować baterię do aparatu. W pomieszczeniu stał telewizor, a
dookoła siedziało kilkadziesiąt osób, głównie
dzieci. Z ciekawością oglądali jakiś program rozrywkowy, czyli śpiew i tańce.
Kolację zjedliśmy w męskim gronie, to znaczy Ela była jedyną kobietą.
Inne siedziały w cieniu i cierpliwie czekały, aż zjemy. Kiedy tylko
skończyliśmy, od razu zabrały niski, okrągły stół. Dopiero
wtedy zrozumieliśmy, że nie było drugiego stołu i dlatego musiały
czekać. Po kolacji przyszły 4 dziewczyny, żeby nam zrobić masaż. Tym
razem już nas to nie zdziwiło. Natomiast nie spodziewaliśmy się, że nam
każą za to płacić, bo poprzednio masaż był za darmo. Nie jakaś wielka
suma, tylko $2, ale jednak. Po masażu miałem okazję
spróbować
kio ma. Jest to kawałek
orzecha zawinięty w liść
z dodatkiem czerwonego żelu. W Birmie coś podobnego nazywano "betel
nut". Wielu Akha żuje
kio ma nałogowo, bo jak mi
tłumaczono, jest to uzależnienie. Jest gorzkie i tak czerwone, że kiedy
ktoś wypluwa, wygląda jak krew. Plucie jest konieczne, bo tego się
nie połyka. Żujący co chwila wypluwali czerwoną ślinę przez szpary
pomiędzy deskami podłogi. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się to
obrzydliwe. Kiedy byliśmy wśród Akha, wydawało mi się to
takie normalne.