BAŁKANY 2008
ALBANIA. TIRANA, DURRËS I WYBRZEŻE MORZA JOŃSKIEGO (październik 2008)
zdjęcia
Albania była największym zaskoczeniem naszej podróży.
Spodziewałem się bardzo biednego, muzułmańskiego kraju, a co znalazłem?
Po pierwsze, w czasach komunizmu religia była zakazana i wielu
Albańczyków to ateiści. Po drugie, co najmniej 50%
samochodów to Mercedesy. Kiedy upadł komunizm na początku
lat
90', zapanował haos. Powstała mafia przemycająca kradzione Merce z
Niemiec i efekty tej działalności widać do dziś. Na dodatek wyobrażałem
sobie, że będzie niebezpiecznie, a tymczasem chodziłem po Tiranie z
aparatem na szyi i nikt nawet się nie popatrzył.
Tirana i Durrës
Na granicy nic nie musieliśmy płacić, choć podobno
niektórzy
celnicy żądają kilka euro. Za granicą przywitała nas dziurawa droga z
kupami śmieci po obu stronach. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak daleko
damy radę zajechać po takich wertepach. W pierwszym mieście za granicą,
Shkoder, znaleźliśmy kilka bankomatów oraz internet. Szybko
okazało się, że największe niebezpieczeństwa czyhają na drodze.
Kierowcy samochodów nie uznają żadnych zasad obowiązujących
w "normalnych" krajach, a na dodatek pełno jest rowerzystów
- samobójców. Jeżdżą sobie pod prąd jakby nigdy
nic,
wykonują manewry urągające nie tylko kodeksowi drogowemu, ale zwykłemu
rozsądkowi. Takie były pierwsze wrażenia.
Myśleliśmy, że im dalej od "cywilizowanej" Czarnogóry, tym
będzie gorzej, ale się myliliśmy. Do Tirany prowadziła bardzo dobra
droga, wokół której jak grzyby po deszczu wyrosły
stacje benzynowe, hotele i pensjonaty. Wszystko nowiutkie. Powoli
przyzwyczaiłem się do tamtejszego stylu jazdy i bez problemu wjechałem
do samego centrum Tirany. Trzeba tylko jechać odważnie i nie zwracać
uwagi na trąbienie, bo oni w ten sposób ostrzegają a nie
opieprzają. Weźmy taką sytuację: na środku ulicy zatrzymuje się
samochód. Facet otwiera szybę i rozmawia ze znajomym,
który właśnie przechodził. Z tyłu robi się korek, ale nikt
nie trąbi! Pogadali trochę i samochód spokojnie pojechał
dalej, jakby to było coś zupełnie normalego. Widać tak właśnie jest...
Żywa, kolorowa i brudna Tirana niczym nas nie zachwyciła. Zwykłe duże
miasto które dobrze jest zobaczyć, bo to stolica. Natomiast
Durrës, portowe miasto 30km na zachód, może się
poszczycić ładną promenadą i zabytkami z czasów rzymskich.
Można tam podziwiać dobrze zachowane ruiny amfiteatru oraz potężne mury
obronne z VI wieku.
Morze Jońskie
Pojechaliśmy "autostradą" na południe. Autostradą w cudzysłowiu,
bo w żadnym innym kraju nie byłaby autostradą. Nazwaliśmy ją
"autostradą od ronda do ronda". Polegało to na tym, że jeden znak
oznajmiał
początek autostrady, a drugi po kilkunastu kilometrach jej koniec.
Następnie
było rondo i znów autostrada. Żadnych wiaduktów,
tylko ronda. Taka to była "autostrada". Jednak w porównaniu
z dziurami w Rumunii czy zakrętami w Czarnogórze to był raj.
Na początku nie podobała mi się tylko policja, bo po co tak stoją i
stresują kierowców? Co 10 minut policja. W jednym miejscu
stali na środku drogi, więc się zatrzymałem, otworzyłem szybę i czekam
na rozkazy. Oni zdziwieni, tylko się uśmiechają. W końcu jeden pyta,
"OK"? Ja na to "OK". Po chwili ja pytam "OK"? On na to "OK". To okay,
jedziemy dalej!
Nowa, szeroka ale bardzo kręta droga prowadzi do Przełęczy Llogaraja na
wysokości 1027m. Po terenach nizinnych można jechać godzinami a za oknem
krajobraz bez zmian. W górach jest inaczej. W ciągu
pół godziny minęliśmy kilka pięter roślinności, od
gajów oliwnych poprzez lasy iglaste po krzewy i wreszcie
górską trawę. Wyszliśmy z samochodu zaraz za przełęczą, żeby
spokojnie nacieszyć oczy wspaniałym widokiem Morza Jońskiego. Niby tak
blisko, a jednak kilometr pod nami! Zimny wiatr przypomniał nam gdzie
jesteśmy i szybko pojechaliśmy dalej w dół. Zakręty po
180º
wydawały się nie mieć końca, ale widoczne w dole plaże były coraz
bliżej.
Nareszcie mieliśmy lato! Pojechaliśmy do Himare, jednego z wielu
miasteczek nad samym morzem. Tam droga jeszcze nie jest wyremontowana,
i te kilkanaście kilometrów pokazało nam "prawdziwą
Albanię". Wąska, kręta dróżka z popękanym i dziurawym
asfaltem nie powinna dziwić. W czasach komunizmu w całym kraju było
zaledwie 2000 samochodów! Dla takiej liczby
pojazdów w ogóle nie opłacało się kłaść asfaltu.
Na taką Albanię czekaliśmy: gaje oliwne, pasterze, owce i kozy, jakiś
osiołek, stary autobus... I oczywiście ciepłe słoneczko!
Piękna, bialutka plaża świeciła pustką. Z bliska okazało się, że to
kamyki a nie piasek, ale kto by tam narzekał! Przymknęliśmy nawet oko
na schody wiodące do plaży, pełne śmieci wśród
których nie dało się nie zauważyć zużytej podpaski...
Szczegół! Mieliśmy już pomysł na przyjemne spędzenie
wieczoru, musieliśmy tylko kupić kawał nogi baraniej i znaleźć dojazd
do kilometrowej, dziekiej plaży o nazwie Drymades. Potrzebne było też
wino, na szczęście tego mieliśmy już w samochodzie dostatek. Drogę
znaleźliśmy,
ale nie była to łatwa przeprawa. Kilka kilometrów w
dół po kamorach dałoby się jakoś przeżyć gdyby nie to, że
dręczyło mnie pytanie: "jak my stąd wyjedziemy?" Ale to dopiero
następnego dnia. Najpierw były inne zadania: rozbić namiot, wskoczyć
do wody, rozpalić ognisko, upiec baraninkę i popić ją winem.
Szczególnie ta ostatnia czynność zajęła dużo czasu!
Plaża Drymades nie była pozbawiona śladów cywilizacji. Myślę
tu o wszechobecnych, przypominających grzybki bunkrach. Akurat tutaj
było duże skupisko, ale znaleźć je moża wszędzie. W czasach komunizmu
wybudowano ich 700 tysięcy! Każdy z nich to 5 ton betonu i stali,
praktycznie niezniszczalne. I nikomu niepotrzebne. To znaczy prawie
nikomu, bo z tego co czytałem, wielu młodych Albańczyków
przyznaje, że swój pierwszy raz przeżyli właśnie w bunkrze.
To się nazywa "bezpieczny seks!"
Nasze obawy co do powrotu na główną drogę były uzasadnione.
Musiałem biec przodem i usuwać kamienie. Tak było do czasu, kiedy Ela
się zakopała. Zamieniliśmy się i jakoś wyjechałem. Sporo się
namęczyliśmy i samochód trochę ucierpiał, ale udało się!
Trochę sportu też nam się przydało, bo cały następny dzień spędziliśmy
w aucie, jadąc z powrotem do Czarnogóry.
zdjęcia