www.mariusztravel.com logo



BAŁKANY 2008

PÓŁNOCNA RUMUNIA - MONASTYRY, GÓRY RODNIAŃSKIE I WESOŁY CMENTARZ (październik 2008)   zdjęcia

Pierwszym miastem, jakie odwiedziliśmy po przejechaniu granicy mołdawsko - rumuńskiej było Jassy. Zaskoczył nas ruch na ulicach i stragany na chodnikach. Stoimy w korku i Ela czyta przewodnik: "14 października każdego roku podczas święta patronki katedry setki tysięcy pielgrzymów z Rumunii i zagranicy oddają cześć świętej, całując ikonę z jej wizerunkiem". A który dzisiaj jest? 14 pażdziernika! Od razu wszystko stało się jasne. Katedra tonęła w tłumie ludzi i nie było mowy o wejściu do środka. Stojąca opodal przepiękna cerkiew Trzech Hierarchów była w remoncie i też nie można było jej podziwiać w całej okazałości. Cała elewacja pokryta jest rzeźbionymi w kamieniu skomplikowanymi wzorami geometrycznymi, ale spora część schowana była pod rusztowaniami. Innym wyjątkowym budynkiem jest ogromny Pałac Kultury, którego budowę ukończono w 1925 roku. W środku mieszczą się aż 4 muzea, ale nie mieliśmy czasu na ich zwiedzanie. Zainteresowała mnie gromada Cyganów, którzy przygotowywali jedzenie na murku. Zobaczyłem że jakiś młody chłopak robi im zdjęcia lustrzanką, więc pogadałem z nim chwilę i też zacząłem fotografować. W ten dzień Cyganie z całej Rumunii przyjeżdżają do Jassy i rozdają jedzenie dla biednych (którzy też zjeżdżają z całego kraju). Zrobiłem właśnie zdjęcia Cygańskiej starszyzny kiedy jakiś zuchwały "byczek" zażądał pieniędzy. Paliłem głupa że nie rozumiem, ale nie poddawał się i mówił "pieniądze!" w kilku językach. Nie miałem zamiaru za nic płacić, więc schowałem aparat i odszedłem ukradkiem.

Monastyr Slatina

Do monastyru zajechaliśmy późnym popołudniem. Jest to spora twierdza otoczona kilkunastometrowymi murami obronnymi z basztą na każdym rogu. Okoliczne pagórki w kolorowej, jesiennej szacie dodawały uroku temu pięknemu miejscu. Już powstał duży parking w oczekiwaniu na gromady turystów, które zapewne zaczną tu przyjeżdżać. Jak na razie jest cicho i spokojnie. W środku panowała niezwykła atmosfera. Z cerkwii Przemienienia Pańskiego dochodziły nastrojowe, prawosławne śpiewy, które dodawały jakiejś magii całemu miejscu. Ze wszystkich monastyrów jakie odwiedziliśmy, Slatina zrobiła na nas największe wrażenie.

Nowy Sołoniec

Jest to największa z kilku polskich wiosek na rumuńskiej Bukowinie. Znajdują się one w okolicy Gura Humorului i większość mieszkańców mówi archaiczną polszczyzną. Są to potomkowie Polaków, którzy przybyli w te rejony pod koniec XVIII w. Do Sołońca prowadzi dobra (jak na Rumunię) betonowa droga, nazywana Drogą Aleksandra. Nazwa nawiązuje do Aleksandra Kwaśniewskiego, który ją ufundował po swojej wizycie, kiedy to na własnej skórze doświadczył błotnistych wertepów. W wiosce stoi okazały Dom Polski, gdzie można przenocować i dowiedzieć się czegoś więcej o życiu mieszkańców. Właściwie to o biedzie i niedostatku. Kiedy powiedziałem, że nie jest tak źle bo widziałem dużo krów, usłyszałem: "ale u nas krowy nie dają tyle mleka co w Polsce!" Już miałem powiedzieć, że zawsze lepiej tam gdzie nas nie ma, ale ugryzłem się w język, bo co ja wiem o krowach?

Monastyr Voroneț

Czytaliśmy o pięknych malowanych monastyrach w okolicy Suczawy, ale jakoś nie mogliśmy na żaden trafić. Aż w końcu pojechaliśmy do Voroneț. Od razu było widać że to jakieś szczególne miejsce. Po pierwsze, było sporo turystów, a po drugie, pobierano opłaty nie tylko za wstęp, ale i za fotografowanie (tylko na zewnątrz). Do tego cennik rozróżniał aparat analogowy (6zł) oraz cyfrowy (10zł). Monastyr został ufundowany przez samego Stefana Wielkiego w 1488 roku i wybudowany w zaledwie 3 miesiące i 21 dni, natomiast przepiękne freski zostały namalowane ponad 50 lat później. Szczególnie wrażenie robi scena Sądu Ostatecznego na zachodniej ścianie zewnętrznej. Równie imponujące jest wnętrze świątyni, choć tu absolutnie nie można robić zdjęć. Szkoda, bo malowidła pokrywają każdy cm² i są bardzo dobrze zachowane.

Góry Rodniańskie

Jest to najbardziej imponujący i najwyższy masyw górski na północy Rumunii. Ponieważ nasza podróż dobiegała końca, koniecznie chcieliśmy zakosztować gór przed powrotem na podlaskie niziny. W Borṣa, mieście leżącym u podnóża najwyższego szczytu Gór Rodniańskich, zrobiliśmy zakupy na 3 dni i zdobyliśmy jakąś ogólną mapę. Byłem pewny że bez trudu kupimy porządną mapę, ale się myliłem. Zaparkowaliśmy w bocznej uliczce i spędziliśmy ponad godzinę na jedzeniu i pakowaniu plecaków. Kiedy już odchodziliśmy, podszedł jakiś facet i na migi pokazał, że lepiej nie zostwiać tu auta. Że wybiją szyby i okradną. Lepiej wstawić do niego do ogródka. Niewiele myśląc, tak też zrobiliśmy.

Przez jakieś 5km droga powoli pięła się w górę, mijając ciągnące się w nieskończoność zabudowania. Po prostu nie mogliśmy się już doczekać końca Borṣy! Na pociechę po drodze znalazłem kilka grzybów, więc kolacja zapowiadała się obficie. Przechodząc w pobliżu ostatniego już domu, jeszcze w stanie surowym, zobaczyliśmy jagody. Dużo jagód! Na bezlistnych krzaczkach wisiały dorodne czarne kuleczki. Takiej pokusie nie mogliśmy się oprzeć! Kto by pomyślał, że jeszcze w tym roku będziemy się objadać jagodami.

Zrobiło się późno i musieliśmy rozbić namiot. Ale skąd wziąć wodę? W pobliskim domu nie było nikogo. Wziąłem dużą butlę i poszedłem szukać strumienia. Zszedłem w głąb głębokiego parowu a tam nic! Sucho. Byłem pewny, że tam coś znajdę i teraz w bezruchu namyślałem się co zrobić. Wtedy usłyszałem coś jakby słabiutkie szemranie strumyczka. Ledwo dosłyszalne, a jednak nie mogłem się mylić. Ruszyłem pod górę i wkrótce zobaczyłem wodę spływającą ciurkiem po kamieniu i znikającą pod innym głazem. Udało się! Wieczorem paliliśmy ognisko i piekliśmy ziemniaki, nieświadomi tego, co nas czeka nazajutrz.

W nocy zaczęło padać. Kiedy się obudziliśmy trochę przestało więc mogliśmy wyjść na siku i na śniadanie. Potem już nieprzerwanie padało do końca dnia i przeciekający namiot stał się naszym mokrym więzieniem. Nie mieliśmy szczęścia do rumuńskich gór! Następnego dnia zaczęło się przejaśniać i zdecydowaliśmy pójść dalej. Oblodzona droga wymagała ostrożności, ale za to ośnieżone choinki wyglądały przepięknie w porannym słońcu. Zostawiliśmy duży plecak w stacji meteorologicznej i wyruszyliśmy na Pietrosul 2303m, najwyższą górę Alp Rodniańskich. Minęliśmy piękne jeziorko leżące na dnie kotła polodowcowego, który otaczał nas z 3 stron stromymi skałami. W zimowej szacie teren wyglądał na trudny ale mała ścieżka wyraźnie pięła się zygzakiem aż na grzbiet, który co chwila znikał w chmurach. Zanim tam dotarliśmy, chmur było jakby mniej, lecz pojawiło się inne utrudnienie: wiatr. Na szczęście grzbiet jest szeroki i pomimo kilkunastu centymetrów śniegu bez trudu dotarliśmy na szczyt. Stoi tam zaśmiecony i zrujnowany schron, w którym dałoby się przenocować od biedy. Zejście z powrotem w dół było dość szybkie i pod wieczór byliśmy w Borṣa.

Planowaliśmy rozbić namiot w ogródku, gdzie zostawiliśmy samochód i być może wyprosić prysznic od właścicieli. Spotkała nas jednak bardzo miła niespodzianka, bo zupełnie niespodzianie dostaliśmy kolację, pokój gościnny i gorący prysznic! Nie wspomnę o butelce pysznej jagodowej nalewki, którą nam podarowali ci obcy ludzie w taki bezinteresowny sposób. Następnego dnia, wypoczęci i wyspani, skorzystaliśmy z pięknej pogody i znów poszliśmy w góry, ale tym razem wystartowaliśmy z przełęczy Prislop 1416m. Dzięki temu nie musieliśmy dużo podchodzić i wejście na górę Galaṭiu 2048m nie zajęło zbyt dużo czasu. Tego samego dnia przed zmrokiem zdążyliśmy jeszcze odwiedzić Wesoły Cmentarz w Săpânța.

Wesoły Cmentarz

Dlaczego wesoły? W skrócie, ze względu na nagrobki. Ale od początku! Jest to chyba jedyny cmentarz, na którym rodziny zmarłych stanowią mniejszość odwiedzających. Wszystko za sprawą wyjątkowych nagrobków, których rzeźbienie zapoczątkował w 1935 roku miejscowy artysta Ioan Petras. Niebieskie krzyże i namalowane na nich obrazki spodobały się mieszkańcom wsi i z biegiem czasu cmentarz robił się coraz bardziej kolorowy. Obrazki przedstawiały sceny z życia zmarłego lub sposób, w jaki rozstał się z tym światem. Pod spodem autor umieszczał humorystyczne wierszyki zaczynające się od słów: "Tu ja spoczywam, (imię i nazwisko zmarłego) się nazywam". Tradycja ta jest kontynuowana po dziś dzień przez ucznia Petrasa, a niezwykły cmentarz stał się bardzo popularną atrakcją turystyczną.
To była ostatnia atrakcja podróży po Bałkanach. Dalej czekała nas już tylko męcząca jazda poprzez Węgry i Słowację do Polski.
zdjęcia