EGIPT 2010
KAIR I PIRAMIDY W GIZIE (listopad 2010)
zdjęcia
Idziemy wąską, brudną ulicą. Dookoła strzeliste minarety, wysokie domy,
stare
samochody, uliczni sprzedawcy. Jesteśmy gotowi na wszystko,
nic
nas nie zaskoczy. Nawet widok osła czy krowy w samym środku stolicy
dużego kraju, prawie dwudziestomilionowej metropolii, jaką jest Kair.
Mijamy siedzących na krzesłach mężczyzn, przed którymi stoi szisza.
Podają sobie długi, gumowy wąż i zaciągają się dymem po kilka razy.
Przed chwilą o czymś rozmawiali, ale teraz uważnie nam się przyglądają.
A właściwie to Eli, bo ja raczej nie jestem dla nich obiektem
pożądania. Zaglądamy w boczne uliczki, choć nie czujemy
się mile widziani. Jesteśmy intruzami. Nie dla turystów ten
bród,
smród i ubóstwo. Gdyby to była stolica jakiegoś kraju Ameryki
Łacińskiej, nie odważyłbym się na spacer po dzielnicy biedy, do tego z
aparatem na szyi. Ale Kair jest bezpieczny, chyba że ktoś ma pecha.
Albo są akurat wybory, tak jak to było w naszym przypadku. A wszystko
zaczęło się tak...
Hurghada
Są
kraje, które każdy podróżnik po prostu musi zobaczyć. Niepowtarzalne,
jedyne w swoim
rodzaju. Takim krajem jest właśnie Egipt. To nic, że wybiera
go
niemal 40% Polaków szukających wczasów za granicą. Dla nas to była
podróż, a nie wczasy. Polecieliśmy samolotem czarterowym do Hurghady. Z
góry obserwowaliśmy najpierw martwą pustynię, potem zieloną dolinę
Nilu, strome góry i
wreszcie błękitne morze. To właśnie tam, na wybrzeżu, w ciągu ostatnich
lat wyrosło
całkiem spore, liczące 160 tys. mieszkańców miasto, jakim jest
Hurghada. Eleganckie kurorty
ciągną się na przestrzeni 36 kilometrów. To tutaj znajduje się jedyna
na Bliskim Wschodzie plaża nudystów. Czego się nie robi, żeby zadowolić
turystów! Tymczasem na lotnisku nie czekał na nas
rezydent, tylko zgraja natarczywych taksówkarzy. Oczywiście chcieli z
nas zedrzeć, ale się przeliczyli. Mieliśmy czas i ochotę, więc
poszliśmy pieszo do głównej drogi. W pewnym momencie zatrzymała
się taksówka i wyskoczyła z niej roztrzęsiona kobieta wraz z dwiema
córkami. Myśleliśmy, że chodziło o napaść seksualną, ale za chwilę
wysiadł mąż i trzasnął drzwiami. Jak się okazało, chcieli jechać do
hotelu, a taksówkarz woził ich w kółko po mieście, żeby nabić licznik.
W
Norwegii (bo stamtąd była ta rodzinka) takie oszustwo jest nie do
pomyślenia, ale w Egipcie to część gry. Tu nikt Cię nie napadnie, nie
pobije i na siłę nic nie zabierze. Ale jeśli dasz się oszukać i sam
oddasz pieniądze, to w mniemaniu niektórych ludzi jest uczciwe. A w
miejscach turystycznych wręcz powszechne. Po tym incydencie jeszcze
bardziej zdeterminowani, aby unikać taksówek, złapaliśmy busik do
dzielnicy El Dahar. Tam znalazł się hotel, sklep, bankomat, telefon
publiczny i
restauracja. Po wizycie w restauracji mieliśmy zwyczaj picia koreczka
wódki, zakupionej jeszcze na Okęciu. Miało to nas uchronić przed
"zemstą Faraona". Nie bardzo w to wierzyłem, ale rzeczywiście przez 2
tygodnie ani ja, ani Ela nie mieliśmy problemów z żołądkiem. Tego dnia
poszliśmy spać wcześnie, bo od rana czekało nas nurkowanie w Morzu
Czerwonym.
Rafy w okolicach Hurghady nie należą do najlepszych w
Egipcie, ale do najgorszych też nie. Kiedyś były wyśmienite, ale
bliskość rosnącego jak na drożdżach miasta zrobiła swoje.
Niemniej jednak byliśmy bardzo zadowoleni. Nurkowaliśmy w miejscu
zwanym potocznie "Akwarium" ze względu na bogactwo podwodnego życia.
Tutaj mogę polecić www.sevadivers.com, bo oferuje polską obsługę i
konkurencyjne ceny (50 USD/dzień). To był jedyny dzień podróży, który
przypominał prawdziwe wakacje. Słoneczna pogoda, nurkowanie w ciepłej,
błękitnej wodzie, relaksująca podróż łodzią w miłym towarzystwie, to
wszystko urwało się w momencie, kiedy znaleźliśmy się na brzegu. Przed
nami była nocna podróż autobusem do Kairu. Spodziewaliśmy się lodowatej
klimatyzacji i nagabującej o o napiwki obsługi, ale jak na razie
bezpodstawnie. Oby tak dalej!
Pierwszy dzień w Kairze
Wczesnym rankiem wjeżdżaliśmy do spowitej gęstą mgłą stolicy. Nie
było jeszcze dużych korków, a do centrum prowadziła droga
szybkiego ruchu wybudowana w większości na estakadzie. Dzięki temu
mogliśmy z góry obejrzeć "zwykły" Kair. Stare, zniszczone budynki w
połączeniu z każdym odcieniem szarości, jaki można zaobserwować w
wielkich, zanieczyszczonych miastach nie wyglądały zachęcająco. Do tego
okropny smog, szczególnie dokuczliwy właśnie jesienią. Jakoś nie miałem
ochoty wysiadać z autobusu. Jeszcze z Polski nawiązałem kontakt przez
Hospitality Club z pewną francuską parą mieszkającą w Kairze od 3 lat.
Po wyjściu z autobusu musieliśmy dopytać się o metro i
pojechać na stację wskazaną przez naszych Francuzów. Tam odebrał nas
Richard. Mieszkają w dużym, nowoczesnym mieszkaniu, za które słono
płacą (2 tys zł miesięcznie). Pracują jako nauczyciele w prywatnej
szkole. Czego najbardziej im brakuje? Wieprzowiny. W 2009 roku w obawie
przed wirusem świńskiej grypy rząd Egiptu zdecydował się na całkowitą
likwidację świń. A może to był tylko pretekst? Muzułmanie i tak nie
mogą jeść wieprzowiny, więc zakaz hodowli uderzył tylko w chrześcijan.
Importowana wieprzowina jest dostępna, ale ze względu na astronomiczną
cenę stała się luksusem.
Jedziemy zwiedzać Kair! W metrze do pierwszych dwóch wagonów nie mogą
wsiadać mężczyźni. Natomiast kobiety mogą podróżować wszystkimi
wagonami. Ale dyskryminacja! Wysiedliśmy na stacji Saad Zaghloul i
ruszyliśmy w stronę Cytadeli. Robię kilka zdjęć, ale policjant macha
mi, że nie wolno. Chyba sam wymyślił ten zakaz. Na ulicach pełno ludzi
kupujących owoce i warzywa. Mało kto idzie po chodniku, choć jest to
bezpieczniejsze. Może przeszkodą jest wskakiwanie na wysokie
krawężniki, czasami sięgające do kolan? Bardzo szybko nas to
zmęczyło i przyłączyliśmy się do pieszych na ulicy. Przejście przez
wielopasmową ulicę jest nie lada wyzwaniem i wymaga skupienia. O ile w
Azji Południowo-Wschodniej motory i samochody omijają idących na drugą
stronę pieszych, o tyle w Egipcie to pieszy musi
uważać, żeby nie znaleźć się na drodze auta. Przejście dla pieszych?
Nie zauważyłem, żeby robiło różnicę. Kierowcy nie respektują
sygnalizacji świetlnej i ogólnie na zatłoczonych ulicach panuje chaos.
W tym chaosie jest jednak jakiś porządek, bo widzieliśmy tylko jeden
wypadek.
W czasie naszej wizyty Kair był dość kolorowy, a to za sprawą
wszechobecnych plakatów i banerów wyborczych. W niektórych miejscach
było dużo policji, zresztą w Egipcie w ogóle policja jest bardzo
widoczna. Szliśmy sobie spokojnie na wschód wiedząc, że w końcu
dojdziemy do Cytadeli. Ulica była pełna ludzi, a właściwie mężczyzn.
Myśleliśmy, że jakoś przebrniemy i dalej będzie luźniej, ale
hałaśliwy tłum gęstniał z każdym krokiem. Byliśmy pod samym lokalem
wyborczym, kiedy usłyszeliśmy klaksony. Tłum się rozstąpił i podjechało
kilka samochodów. Na ciężarówce siedziała grupa młodych facetów, a
każdy machał rękami i krzyczał wniebogłosy. Miałem wrażenie,
że zaczęli na nas patrzeć. Po chwili nie było wątpliwości, bo oczy
całego tłumu
kierowały się w naszą stronę. Co oni krzyczeli? Nie mam pojęcia, ale
jedno wiedziałem na pewno - trzeba spadać. Przedzieraliśmy się z
powrotem odprowadzani wzrokiem i krzykami. Wyszliśmy na główną ulicę a
tłum zniknął za zakrętem. Ufff, udało się. Poszliśmy okrężną drogą.
Dochodzimy do wielkiego placu otoczonego przez mury Cytadeli i
dwa ogromne meczety. To Midan Salah al-Din. Szczególnie meczet Sułtana
Hassana budzi podziw swoim rozmiarem. Robimy zdjęcia. Co
chwila podchodzi jakiś przypadkowy przechodzień i świetnym angielskim
pyta, czy potrzebujemy pomocy. Bo tam dalej jest meczet taki a taki, a
on idzie w tamtą stronę i może poprosić kolegę, żeby wpuścił nas na
minaret. Oczywiście zarzeka się, że za darmo. Spławiliśmy 3 takich
"przewodników", w tym jednego szczególnie natrętnego. Mamy mapę i sami
sobie dajemy radę. Mijamy ruiny domów i kupy śmieci pozostawionych nie
wiadomo komu. Trafiamy na cmentarz, ale taki dziwny. Trochę grobów,
trochę domów. Szkoda, że słońce już tak nisko i trzeba iść dalej.
Przechodzimy przez sam środek dzielnicy islamskiej. Gdyby nie te
kolorowe banery wyborcze można by pomyśleć, że czas stanął tu w miejscu
już dawno temu. Stare, brudne domy, wąskie uliczki, mężczyźni palący
sziszę, to wszystko nadaje temu miejscu niepowtarzalny klimat. Już po
ciemku dochodzimy do stacji metra i wracamy do "domu". Dopiero 2 dni
podróży, a już tyle wrażeń!
Piramidy w Gizie
Z samego rana pojechaliśmy do Midan Abdel Moniem Riad, żeby złapać
autobus do piramid. Pomimo opisu w przewodniku, nie mogliśmy znaleźć
właściwego autobusu. Pytaliśmy ludzi, pomagał nam młody chłopak, ale
nic z tego nie wyszło. Nie chcieliśmy tracić więcej czasu i sugerując
się przewodnikiem wzięliśmy taksówkę z licznikiem. Bez licznika chcieli
40 funtów, czyli dużo. Sprawdzałem na mapie czy jedziemy najkrótszą
drogą a w międzyczasie licznik zaczął nabijać jak szalony. Kiedy
doszedł do 80 funtów kazałem się zatrzymać. Piramidy były już blisko i
dalej poszliśmy na nogach. A co powinniśmy zrobić? Podjechać pod
wejście i zawołać policję turystyczną. Na samą wzmiankę o policji
taksówkarz powinien się pokajać i zaproponować uczciwą cenę.
Przy wejściu nie było jeszcze dużej kolejki. Skierowaliśmy się w stronę
Sfinksa, co chwila powtarzając "no thank you" zaczepiającym nas
naganiaczom. Niełatwo dają za wygraną! Na szczęście Sfinks jest
ogrodzony i przed 9.00 nie ma tłumów. Ale potem już co chwila
przyjeżdża autobus. Obeszliśmy całą okolicę. W powietrzu
wisiał poranny smog i widoczność była niestety słaba. Miasto rozrosło
się już tak bardzo, że omal nie wchłonęło słynnych piramid. Są
ogrodzone płotem, za którym zaczynają się zabudowania Gizy, będącej
częścią aglomeracji kairskiej. Natomiast z drugiej strony rozciąga się
pustynia i tak kiedyś wyglądało otoczenie ogromnych grobowców. One same
również bardzo się zmieniły przez te cztery i pół tysiąca lat, od kiedy
zostały zbudowane. Pierwotnie pokryte były gładką okładziną z
wypolerowanych kamieni. Piramida Chefrena (136m), która stoi pośrodku i
wydaje się najwyższa, jako jedyna zachowała płyty okładzinowe,
widoczne na jej wierzchołku. Waga niektórych z nich dochodzi do 7 ton!
Najwyższa z piramid, Piramida Cheopsa (137m), straciła okładzinę w
wyniku silnego trzęsienia ziemi. Jest to jedyny z tzw. siedmiu cudów
starożytnego świata, który przetrwał do dziś. Jeszcze niedawno, bo w
latach 80' można było wchodzić na Wielką Piramidę. Ale ponieważ
wapienne bloki są kruche i dochodziło do wypadków śmiertelnych,
wprowadzono zakaz. Co nie oznaczało, że nikt nie mógł tam wejść. Po
prostu było trudniej. Ci, którzy nie mogli się oprzeć magii zakazanego
owocu, wchodzili nocą. Szczególnie młodzi Japończycy uczynili z tego
procederu coś jakby sport narodowy. Jednak w miarę upływu czasu
piramidy są coraz lepiej pilnowane i trzeba być naprawdę zmotywowanym,
żeby próbować. Ponieważ wszedłem na kika piramid w Meksyku i Gwatemali,
tym egipskim postanowiłem odpuścić. Szczególnie po tym, jak
przeczytałem
o pewnym Egipcjaninie, który w kwietniu 2010 wszedł na piramidę
Chefrena i bał się zejść. Ściągnął go dopiero helikopter i niestety
śmiałek musiał się tłumaczyć w więzieniu.
Drugi dzień w Kairze
W najstarszej części Kairu znajduje się dzielnica koptyjska.
Koptowie są chrześcijanami i potomkami rdzennych mieszkańców
Egiptu, zamieszkujących ten kraj jeszcze przed muzułmańskim podbojem.
Stanowią około 10% populacji kraju. W Egipcie można ich rozpoznać po
tym, że mają na ręce tatuaż w kształcie krzyża. Mieliśmy zamiar szybko
zwiedzić dzielnicę koptyjską i znowu wyszło
inaczej. Nie jest to duży obszar, ale zabytków jest sporo. Panuje cisza
i spokój, poza tym łatwo znaleźć miejsce do odpoczynku. To tutaj
znajduje się grota, gdzie według tradycji schroniła się Święta Rodzina.
Można też zwiedzić strzeżoną przez policję synagogę Ben Ezra,
wybudowaną w miejscu, gdzie córka faraona znalazła
Mojżesza. Tutaj też znajduje się jeden z najstarszych kościołów w
Egipcie, czyli Kościół "Zawieszony". A propos nazwy, wzięła się od
umiejscowienia nawy nad przejściem przez bramę, choć z zewnątrz
tego nie widać. Do kościołów nie można wejść w krótkich spodenkach
czy z odsłoniętymi ramionami. Dotyczy to zarówno kobiet, jak i
mężczyzn. Zresztą taki ubiór jest nieodpowiedni gdziekolwiek w Egipcie,
z wyjątkiem kurortów opanowanych przez turystów z zagranicy.
Pojechaliśmy zwiedzać okolicę bazaru Khan El-Khalili. Błąkaliśmy się po
bardzo wąskich uliczkach z kolorowymi straganami po obu stronach,
daleko od części turystycznej. Można tam kupić chyba wszystko.
Najciekawsze były stoiska z seksowną kobiecą bielizną. Patrząc na
ubrane od stóp do głów kobiety jakoś nie mogliśmy sobie wyobrazić, że
po przyjściu do domu zrzucają hidżab i kuszą mężów koronkową bielizną.
A jednak!
Weszliśmy do najstarszego meczetu w Kairze, czyli Al-Azhar. Od czasu
rozpoczęcia jego budowy minęło 10 wieków, a w okolicy zbudowano tyle
innych meczetów, że teraz Kair jest nazywany "miastem tysiąca
minaretów". Na
ogromnym, marmurowym dziedzińcu było dość pusto, ale pod ścianami
siedzieli mężczyźni czytający, jak się domyślam, Koran. Kiedy nadeszła
godzina modlitwy, wchodzili do środka i stawali jeden obok
drugiego. Kiedy nie było już miejsca, z tyłu powstał następny
szereg. Chcieliśmy wyjść, ale młody, uśmiechnięty chłopak
powiedział "możecie zostać, nie ma problemu". Zostaliśmy. Z ciekawością
patrzeliśmy, jak na słowa "Allahu Akbar"
wszyscy równo siadali, kłaniali się, wstawali. Tymczasem na zewnątrz
robiło się
ciemno i musieliśmy wracać. Przy wyjściu stał Egipcjanin pilnujący
butów, bo
do środka wchodzi się na boso lub w skarpetkach. Jako że my buty
wzięliśmy do plecaka, nie było za co
płacić. Ale on był innego zdania i usilnie nalegał, że "20 funtów,
ofiara na meczet". W końcu mówię "OK, wrzucę do skarbonki na ofiary".
Zrozumiał, że na głupiego nie trafił i tylko machał, żebyśmy już
poszli. Przechodził właśnie ten młody,
uśmiechnięty chłopak i powiedział: "bardzo dobrze, meczet
jest za darmo!"