www.mariusztravel.com logo



EGIPT 2010

ASUAN I OKOLICE (grudzień 2010)   zdjęcia

Późnym wieczorem dojechaliśmy do Mut, największego miasta oazy Dakhla. Tam od razu pojawili się chętni do pomocy. Twierdzili, że nie ma już autobusu do Asyut i chcieli nas wsadzić do mikrobusa jadącego w tamtym kierunku. Nie daliśmy się nabrać i 10 minut później siedzieliśmy w normalnym autobusie, który znaleźliśmy po drugiej stronie ulicy. Siedząca obok rodzina częstowała nas twardymi daktylami i podróż minęła dość szybko. W środku nocy dojechaliśmy do Asyut. Dzięki pomocy jednego z pasażerów dotarliśmy na stację pociągów. Tam od razu zajął się nami policjant ubrany w stary, zniszczony mundur i ledwie trzymające się buty. Zadaniem policji turystycznej jest zapewniać bezpieczeństwo i pomagać ludziom, którzy są odpowiedzialni za ponad 10% GDP. Dla wielu Egipcjan praca w policji turystycznej to chyba coś w rodzaju robót publicznych, bo zarabiają marnie a ich liczba ma  się nijak do potrzeb. No ale lepiej żeby było ich za dużo, niż za mało! Kupiliśmy bilety pierwszej klasy do Asuan i czekaliśmy na spóźniony ponad godzinę pociąg. Noc była naprawdę zimna i nie mogliśmy się doczekać, kiedy w końcu wejdziemy do wagonu. Jego standard znacznie przewyższał nasze oczekiwania. Wielkie, wygodne fotele, mnóstwo miejsca na nogi, po prostu full wypas! Jechaliśmy wygodnie i rozmawialiśmy o tym, jak bardzo byliśmy w błędzie oczekując nachalnych sprzedawców, naganiaczy i ciągłych zapytań o bakszysz. Oczywiście takowe się zdarzały od czasu do czasu. Ale jak to mówią, "nie chwal dnia przed zachodem słońca". Nie wiedzieliśmy, co nas czeka w Asuanie i Luksorze.

Feluką po Nilu

Po przyjeździe do Asuan zakwaterowaliśmy się w tanim hotelu blisko stacji i poszliśmy na spacer wzdłuż Nilu. Najdłuższa rzeka świata (coraz częściej za taką uważa się Amazonkę, ale te spory jeszcze długo nie będą rozstrzygnięte) liczy 6650km, z czego ostatnie 2500km biegnie przez pustynię. Dzięki życiodajnym wodom Nilu na jego brzegach powstała pierwsza na świecie cywilizacja, tak potężna, że do tej pory podziwiamy to, co po sobie pozostawiła. W okolicy Asuanu brzegi są strome i nie ma pól uprawnych. Zieleń pojawia się tylko w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki oraz na wyspach, którymi usiany jest Nil. Nie ma lepszego sposobu na zapoznanie się z nim, niż przejażdżka tradycyjną żaglówką, zwaną feluka. Kiedy szliśmy wzdłuż brzegu, co chwila ktoś podchodził i pytał: "feluka? One hour? You know how much?" Kiedy odpowiadałem że wiem, 5 euro, natychmiastowa odpowiedź brzmiała: "OK, come, OK, 5 euro". W ich rozumieniu podałem cenę, więc złożyłem ofertę, którą on skrupulatnie zaakceptował. Oczywiście dziękowaliśmy i szliśmy dalej. Dopiero kiedy trafił się stary Arab o nubijskich rysach twarzy, dobiliśmy targu. 2 godziny żeglowania za 70 funtów (35zł). Zeszliśmy do rzeki, a tam, ku naszemu zdziwieniu, zostaliśmy przekazani innemu Arabowi. "To mój brat", powiedział naganiacz. Podeszliśmy do żaglówki i okazało się, że popłynie z nami 3 wyrostków. "To moje dzieci", powiedział brat naganiacza i został na brzegu.

Po kilku minutach szarpaniny z linami było oczywiste, że wyrostki nie potrafią żeglować. Wróciliśmy do brzegu i wskoczył brat naganiacza. Wtedy już wszystko poszło sprawnie. Płynęliśmy pomiędzy wysepkami, słońce się zniżało a przyjemny wiatr trzepotał żaglami. Kapitan wołał: "smile to the Nile!" Mijaliśmy kolejne skaliste wysepki, rybaków z sieciami, dzieci bawiące się na brzegu. Potem zawróciliśmy na północ i o zachodzie słońca już zbliżaliśmy się do przystani. Patrzę na zegarek - minęła dopiero godzina z kawałkiem. Powiedziałem, że jeśli mamy zapłacić za 2 godziny, to musimy jeszcze popływać. A on na to, że nie może wypłynąć po zachodzie słońca. Wywiązała się dyskusja i na koniec zapłaciliśmy 50 funtów. Jako bakszysz zawsze służyły nam długopisy z Polski. Zazwyczaj przyjmowane były z kwaśną miną i tym razem było podobnie. No cóż, jeśli mieli nas za bogaczy to się grubo pomylili. Jednak choć rozstaliśmy się w napiętej atmosferze, następnego dnia jakby nic się nie stało. Przypadkiem spotkaliśmy się nad Nilem i przywitaliśmy ze śmiechem. "Może feluka?" - pytał kapitan. "Nie, nie, idziemy na prom" - brzmiała nasza odpowiedź.

Wioski Nubijskie na Wyspie Elephantine

Prom kosztuje funta, ale od turystów wołają podwójnie. Wywalczyliśmy sprawiedliwość, choć ten od biletów nie poddał się łatwo. Pordzewiały stateczek wypełnił się ludźmi po brzegi. Kobiety siedziały w przedniej części, przeznaczonej tylko dla nich, a mężczyźni w tylnej. Po kilku minutach już byliśmy na wyspie. To był zupełnie inny świat, wcale niepodobny do tego, który został po drugiej stronie rzeki. Cichy i spokojny, bez zgiełku i samochodów. Zapuściliśmy się w wąskie uliczki pierwszej wioski o nazwie Koti. Uroku dodawały im kolorowe, choć zniszczone domy. Kobiety wylewały wodę na piaszczyste uliczki, inne coś zaplatały, a jeszcze inne rozwieszały pranie. Tu i ówdzie pasły się kozy albo barany. Słowem, zwykły dzień. Błądząc po labiryncie wąskich uliczek dotarliśmy do drugiej wioski, Siou. Podobnie jak w pierwszej, życie mieszkańców toczyło się tam swoim powolnym  rytmem. Na zachodnim brzegu Nilu widać było piaszczyste wzgórze z punktem widokowym i właśnie tam postanowiliśmy spędzić popołudnie.

Zachodni Asuan

Podobnie jak do Elephantine, do Zachodniego Asuanu popłynęliśmy promem. Miasteczko nas nie interesowało, chcieliśmy tylko wejść na punkt widokowy. Poszliśmy okrężną drogą, bo inaczej musielibyśmy zapłacić za wstęp do grobowców wykutych w skale na zboczach wzgórza, na które i tak nie mieliśmy czasu. Za wioską przybiegła grupa dzieci, prosząc o słodycze i długopisy. Widać to właśnie rozdają turyści. Mieliśmy tylko jeden długopis i nie mogliśmy zdecydować, komu go dać. W dalszej drodze na wzgórze przyjechał Egipcjanin na osiołku, żeby zaoferować napoje. Jego głównym celem była duża karawana wielbłądów, wożąca turystów po okolicy. Był w niej nawet policjant, czuwający nad bezpieczeństwem całej grupy. Z daleka widzieliśmy, jak pogonił dwóch wyrostków, którzy zapewne mieli nadzieję dostać coś od turystów. Po kilku minutach przybiegli do nas, ale my nie mamy w zwyczaju nic rozdawać bez powodu. Zadowolili się więc podaniem ręki. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki Ela nie powiedziała mi, że ten starszy podając prawą rękę, lewą próbował złapać ją za tyłek. Oczywiście dostał od niej po łapach, ale ja nie zdążyłem niestety nic dodać od siebie. Zanim zrozumiałem co się stało, gnojki były już w bezpiecznej odległości. To była nauczka, że kobieta w Egipcie nie podaje nikomu ręki. Od tamtej pory ostro reagowałem na każdego, kto się do nas zbliżał nieproszony.

Widok ze wzgórza był jednym z tych, których nigdy nie zapomnę. Niebieska wstęga Nilu opasa je z trzech stron, zakręcając ostro na północ. Gdzieś na horyzoncie znajduje się tama Asuańska, za którą piętrzą się wody długiego na 510km Jeziora Nasera. Konstrukcja tamy i zalanie tak ogromnych terenów oznaczało zniszczenie wielu cennych zabytków starożytnego Egiptu. Jednak dzięki wysiłkom UNESCO wiele z nich zostało rozebranych i przeniesionych na wyższy teren, czego wspaniałym przykładem jest Abu Simbel. Trochę bliżej naszego punktu widokowego Nil pokonuje liczne progi skalne. Jak na dłoni widać małe wysepki a także dużą, zamieszkałą Elephantine, na której byliśmy wcześniej tego dnia. Nad samą rzeką pojawia się soczysta zieleń, która wydarła pustyni te kilka metrów płaskiego terenu. Dalej brzegi są strome i zupełnie martwe. Naprzeciw rozciąga się panorama Asuanu, jednego z najważniejszych miast  w starożytnym Egipcie. To właśnie tutaj wydobywano granit, z którego powstawały obeliski czy oddalone o setki kilometrów piramidy w Gizie. Z góry bardzo dobrze widać przycumowane do brzegu wielkie statki pasażerskie. Każdy z nich na kilka dni staje się domem dla co najmniej setki, jak się domyślam, turystów. A statków było kilkadziesiąt. To jest bardzo ważne źródło dochodu dla miasta.

Kiedy nacieszyliśmy oczy tym wspaniałym widokiem, zbiegliśmy po stromym piasku prawie do samej rzeki. Przez chwilę poczuliśmy się jak małe dzieci, które biegną tak, że o mało nie pogubią nóg. Następnie złapaliśmy prom na drugi brzeg, a wieczorem pojechaliśmy pociągiem do Luksoru. Byliśmy przy tym zmuszeni do kupna biletu u konduktora. Na stacji czynne było tylko jedno okienko, a kolejka szła bardzo wolno z kilku powodów. Po pierwsze, komputer się zawieszał. Po drugie, kasjer drukował bilety kolegom, którzy pojawiali się wewnątrz. Po trzecie, każdy kupował bilet dla siebie i tuzina ludzi, którzy wciskali się z boku. Po trzecie, kobiety tworzyły drugą kolejkę i miały pierwszeństwo. Kiedy w końcu po dwóch godzinach dotarłem do okienka, kasjer odmówił sprzedaży biletu na drugą klasę. U niego można kupić tylko na pierwszą. Mogłem dostać bilet na drugą, ale tylko u konduktora, co wymaga dopłaty. Ela poszła poskarżyć na kasjera do policji turystycznej, ale bez skutku. Kasjer był niczym wszechwładny urzędnik w PRL-u, którego decyzje były niepodważalne i zależne jedynie od humoru. Trudno, niepotrzebnie traciliśmy czas.