EGIPT 2010
KOLORY EGIPTU, CZYLI CZARNA I BIAŁA PUSTYNIA (grudzień 2010)
zdjęcia
Oazę Siwa i Bahariya dzieli 400km i gdyby mająca je połączyć asfaltowa
droga była już
skończona, to z pewnością byśmy nią pojechali. Ale nie jest i za
transport samochodem terenowym trzeba zapłacić 1400 funtów, czyli około
700zł. Trudno, musieliśmy wrócić nocnym autobusem do Kairu i stamtąd
pojechać do Bawiti, głównego miasta oazy Bahariya. Ku naszej
wściekłości powtórzyła się historia z mgłą na autostradzie i znowu
podróż zabrała 20 godzin. W Kairze musieliśmy pojechać na dworzec
Gateway, bo stamtąd autobusy odjeżdżają. Te przyjeżdżające po
prostu wysadzają pasażerów na ulicy. Pewnie tak jest taniej. Tutaj
muszę wspomnieć o chłopaku, który nam bezinteresownie pomagał.
Zaprowadził nas do metra, kupił nam bilety i dał butelkę wody na drogę.
Na Gateway okazało się, że autobus odjeżdża z innego dworca, na
szczęście blisko stacji metra o nazwie El Moneib. Jak się okazało, po
wyjściu z metra niełatwo dopytać się o ten dworzec. Powinienem
poprosić panią z Gateway, żeby mi napisała nazwę po arabsku, to by
bardzo ułatwiło sprawę. W końcu jakoś znalazł się "dworzec". W
cudzysłowie, bo to był
raczej przystanek pod estakadą. Odjechaliśmy z prawie dwugodzinnym
opóźnieniem. W Bahariya byliśmy o 23.00. Dwa razy zatrzymaliśmy się
przy ulicy, kilka osób wysiadło. Już odjeżdżaliśmy, kiedy usłyszałem:
"Marius from Poland? I'm from Palm Trees Hotel". Zerwaliśmy się na
równe nogi. Wysiadamy! Jeszcze w Kairze zadzwoniłem do hotelu, żeby nas
ktoś odebrał z autobusu. Gdyby nie to, pojechalibyśmy do następnej
oazy!
Czarna pustynia
W hotelu wykupiliśmy dwudniową wycieczkę na pustynię. Początkowo
chcieliśmy pojechać na jeden dzień i po prostu zostać na Białej
Pustyni. Przenocować w namiocie, wrócić do głównej drogi i złapać
autobus do następnej oazy. Jednak w hotelu uparli się, że nas samych
nie zostawią, bo nie mogą. Nie do końca w to wierzyłem, ale co zrobić?
Następnego dnia poznaliśmy resztę naszej grupy. Para z Francji,
Australijka, Polak i Czech. Od samego początku było wesoło i
przyjemnie. Francuzi, jak to oni zwykle, angielski znali słabo.
Australijka opowiadała ciekawe historie, bo pracowała jako pielęgniarka
dla księcia w Anglii, a potem dla księżniczki w Arabii Saudyjskiej.
Czech był w Korei Północnej i zapuszczał się w nieznane turystom
miejsca Myanmaru (Birmy) czy Sudanu i niezwykle interesująco o tym
opowiadał. A najlepiej rozmawiało się z Maćkiem, bo w naszym ojczystym
języku.
Wyjechaliśmy z opóźnieniem, ale to w Egipcie wydaje się
rzeczą najzupełniej normalną. Jechaliśmy prostą, asfaltową drogą na
południe. Dookoła była pustynia, ale inna niż poprzednio. Zatrzymaliśmy
się koło niewielkiej góry przypominającej wulkan. Kiedy weszliśmy na
szczyt, w zasięgu wzroku mieliśmy kilkanaście podobnych stożków.
Wszystkie były jakby posypane czarnym gruzem, co kontrastowało z
brązowym kolorem pustyni. Te stożki to wynik erozji i to od nich bierze
nazwę Czarna Pustynia. Następnym punktem programu była restauracja, a
potem Kryształowa Góra. Nie zrobiła na mnie większego wrażenia, choć
zabrałem kilka kryształów, z których są zbudowane okoliczne skały.
Pojechaliśmy dalej, bo najlepsze zostało na koniec.
Biała Pustynia
Od kiedy zobaczyłem zdjęcia Białej Pustyni, od razu
zapragnąłem tam pojechać. Co tam piramidy, sfinksy, świątynie, to są
dzieła człowieka. A tu mamy wielkie, białe jak śnieg skały o różnych
kształtach uformowane jedynie przez suchy, pustynny wiatr. Zanim
jeszcze zjechaliśmy z asfaltowej drogi, po prawej stronie ukazały się
góry przypominające kształtem Monument Valley w Arizonie. Egipska
wersja jest mniejsza, ale zaskakuje białym kolorem. My pojechaliśmy w
lewo. Samochód terenowy pokonywał kolejne kilometry piaszczystej drogi,
a naszym oczom ukazywały się coraz to dziwniejsze formy skalne. O
zachodzie
słońca zatrzymaliśmy się koło "grzyba". To miejsce jest najwyraźniej
celem wycieczek takich jak nasza. Rzeczywiście, "grzyb" jest bardzo
charakterystyczną skałą. Zresztą cała okolica jest usiana dziwnymi
tworami
natury. Tam, gdzie nie ma piachu, odsłania się twarda kreda. Piasek i
wiatr wyżłobiły małe zagłębienia i czasami wydawało mi się, że patrzę
na skamieniałe fale.
Kierowcy zaparkowali samochody, rozpalili ognisko i przygotowali
kolację. Zrobiło się zimno, więc siedzieliśmy przy ogniu okryci
śpiworami. Przyszedł do nas kierowca grupy nocującej nieopodal, który
szukał towarzystwa, bo jego klienci poszli już spać. Opowiadał różne
ciekawe rzeczy i wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jaka jest różnica
pomiędzy nim a naszymi kierowcami. On był przewodnikiem, miał wiedzę i
umiał się nią podzielić. Od naszych młodzików dostaliśmy tylko jedną
cenną informację: nocą nic nie może zostać poza samochodem, bo
przychodzą lisy i szukają pożywienia. Spaliśmy na twardych materacach
pod gołym niebem i nawet okulary musiałem schować w bezpieczne miejsce,
żeby mi ich lisy nie podprowadziły.
Leżąc w śpiworze, trudno było się oprzeć wrażeniu, jakie robi
widok gwiaździstego nieba na pustyni. Aż szkoda zasypiać.
Obudziłem się nad ranem z zimna. Niebo już szarzało, więc musiałem
dotrwać do wschodu słońca. Temperatura 5°C nie zachęca do spacerów, ale
mimo to wszyscy po kolei wstali robić zdjęcia. Surrealny krajobraz
zmieniał się razem ze światłem i szkoda było przegapić ten spektakl.
Takie chwile zawsze zapisują w pamięci. Mógłbym tam zostać
cały dzień i nie nudziłbym się ani chwili. Niestety po śniadaniu
kierowcy zwinęli obóz i musieliśmy ruszać w powrotną drogę. Ku mojej
radości Toyota kilka razy się psuła i kiedy kierowcy walczyli
z awarią, my mieliśmy czas na spacery po okolicy. W końcu opuściliśmy
pustynię i pojechaliśmy asfaltową drogą w stronę Bawiti. Ponieważ my z
Elą chcieliśmy jechać w przeciwną stronę, wysiedliśmy na pierwszym
posterunku
policji. Za 3 godziny powinien tamtędy przejeżdżać
autobus z Kairu do Dakhla i mieliśmy zamiar się nim zabrać.
Policjanci nie dali nam się nudzić. Albo raczej odwrotnie, bo to my
byliśmy dla nich rozrywką i miłym urozmaiceniem czasu. Najpierw
zaprosili nas do obiadu, który składał się z egipskiego chleba
maczanego w smacznie przyrządzonej fasoli, nazywanej
fuul.
Potem przynieśli fajkę wodną, czyli sziszę. Ela krztusiła się wywołując
tym radość poczciwych policjantów, nawet komendanta. Potem nadszedł
czas oglądania zdjęć i filmów rodzinnych, które nakręcili telefonami
komórkowymi. Szczególnie jeden film wprawił nas w osłupienie. Pokazywał
grupę
facetów z karabinami, którzy przez kilka minut na przemian strzelali
seriami w niebo. O co im chodzi? O nic, po prostu świętowali
muzułmańskie
wesele! Dalsza część pokazywała tańczących mężczyzn, czasami w parach a
czasami pojedynczo, z długim kijem w ręku. Kij był skierowany w
górę i wyglądało to trochę jak akrobacje. Pytaliśmy gdzie są kobiety,
na co odpowiedzieli, że one się bawią osobno. Zaprawdę ciężki jest
żywot
muzułmanina!
Kiedy nadjechał autobus, żegnaliśmy się jak starzy znajomi. Na koniec
podzieliliśmy się słodyczami i długopisami przywiezionymi z Polski.
Takie zupełnie nieplanowane
atrakcje są jednym z powodów, dla których warto podróżować na własną
rękę.