Antarktyda
Mapa
Film 2015>>>
Film 2018>>>
BARRIENTOS ISLAND I HYDRURGA ROCKS (listopad 2015)
zdjęcia
Antarktyda jest kontynentem, który bije wiele rekordów. Najniższa
temperatura (poniżej -90°C), najsilniejsze wiatry (325 km/h),
najwyższa średnia wysokość (2km). Jest to również najsuchszy kontynent,
prawie całkowicie pokryty lodem (98%) i jedyny bez żadnego państwa czy
rządu. To wszystko brzmi jak ostatnie miejsce, które ktokolwiek
chciałby odwiedzić. A jednak ponad 60 tysięcy osób z całego świata (w
tym
76 z Polski, dane z sezonu 2014 - 2015) zapłaciło fortunę,
żeby
się tam dostać. Z pewnością nikt nie żałował, bo takich strzelistych
szczytów, potężnych lodowców, gór lodowych i wielotysięcznych
kolonii pingwinów próżno szukać poza Antarktyką. Ponieważ jest to
miejsce tak wyjątkowe, tak trudno dostępne a jednocześnie tak bardzo
ciekawe , postanowiłem opisać wyprawę, w której miałem szczęście wziąć
udział jako pilot wycieczki biura podróży
LogosTour.
Początek wyprawy - Ushuaia
Około
90% wypraw na Antarktydę zaczyna się w argentyńskim mieście Ushuaia,
położonym na Ziemi Ognistej. Powodem jest fakt, że Ushuaia jest
portem położonym najbliżej Antarktydy. Rejs statkiem trwa
minimum 10 dni, z czego połowa przypada na pokonanie Cieśniny Drake'a.
Na Antarktydę można również polecieć samolotem, ale to jest opcja dla
tych, którzy chcą tam postawić stopę, zrobić zdjęcie i wracać (jest
również dość droga opcja samolot plus rejs). Jeśli ktoś chce zobaczyć
przepiękne krajobrazy i obcować z niezwykłą przyrodą, musi popłynąć
statkiem turystycznym. Statek jest bazą wypadową do kolejnych miejsc
położonych w Antarktyce. Od razu zaznaczę różnicę pomiędzy Antarktydą
oraz Antarktyką. Tak więc
Antarktyka to obszar na
półkuli południowej
obejmujący kontynent Antarktyczny (Antarktydę) oraz otaczający go Ocean
Południowy wraz z wyspami. Natomiast
Antarktyda to
tylko i wyłącznie
kontynent Antarktyczny, położony centralnie wokół Bieguna Południowego.
Do Ushuaia przylecieliśmy 2 dni przed rejsem. Taki margines
bezpieczeństwa jest konieczny, aby w razie problemów z przelotami nie
stracić rejsu, który kosztuje od 5000 USD w górę. Cena zależy od
standardu samego statku, rodzaju kabiny, długości rejsu oraz terminu
wyprawy (najdroższe są terminy w styczniu i lutym, czyli w środku
antarktycznego lata). Do wyboru jest kilkanaście statków o specjalnie
wzmocnionych kadłubach. Nasz statek, M/V Ushuaia, zabiera na pokład 84
pasażerów i 34 członków załogi. Zaokrętowanie zaczynało się od 16.00.
Tego
samego dnia było przywitanie przez załogę, kieliszek szampana i
kolacja. Wszyscy musieli zapoznać się z procedurami bezpieczeństwa i
przećwiczyć alarm. Już w trakcie zaokrętowania spotkała nas miła
niespodzianka - cała nasza grupa 11 osób dostała kabiny o wyższym
standardzie. Kabiny miały po 2 łóżka, łazienkę, szafki i małe okno.
Były to całkiem komfortowe warunki. O 18.00 wypłynęliśmy z portu w
ciepłych promieniach słońca i zmierzaliśmy na wschód wzdłuż Cieśniny
Magellana. To był ostatni moment na telefon, bo jeszcze można było
złapać sieć chilijską przepływając koło Puerto Williams. Po północy
opuściliśmy Cieśninę Magellana i skręciliśmy na południe. Od
razu statek zaczął się przechylać na boki. Wiele osób (ja również)
profilaktycznie wzięło tabletki na chorobę morską. Nie wiem, czy mnie
uchroniły, ale przez całą podróż czułem się dobrze. Na pokładzie statku
była lekarka, która chorbę morską leczyła bezpłatnie i miała duży zapas
tabletek. Mają one tę zaletę, że powodują senność, a nie jest łatwo
zasnąć na łóżku, które mocno przechyla się na boki.
Dzień 2 + 3. Cieśnina Drake'a
Przeprawa przez Cieśninę Drake'a jest najmniej przyjemną częścią
wyprawy. Trzeba to po prostu przeżyć, przeczekać, przespać. Cieśnina
oddziela Ziemię Ognistą od Półwyspu Antarktycznego a odległość od
Przylądka Horn do Szetlandów Południowych wynosi 800km. Słynie z
silnych wiartów i wzburzonych wód na styku 3 oceanów: Atlantyckiego,
Spokojnego i Południowego. Cieśnina
została nazwana na cześć Francisa Drake’a który opłynął Amerykę
Południową przez Cieśninę Magellana w 1578 roku. Potem został
zepchnięty przez sztorm na południe na wody cieśniny. Obecnie marynarze
mają do dyspozycji bardzo dokładne prognozy pogody i to pozwala unikać
sztormów. Na statku Ushuaia mogliśmy wchodzić na mostek kapitański
(open bridge policy) i przyglądać się, jak wygląda nawigacja. Ważny był
radar, który namierzał góry lodowe. Pierwsze, które mijaliśmy miały po
kilkaset metrów długości, ale były ledwo widoczne we mgle. Nikt nie
wychodził na zewnątrz ze względu na silny wiatr. Fale miały 6 metrów a
statek przechylał się o 30° i łatwo można było się przewrócić. Odwołano
obiad i kolację a w zamian obsługa przynosiła kanapki do kabiny.
Trzeciego dnia nie bujało już tak mocno i posiłki były serwowane
normalnie. Kelnerzy dawali popis akrobacji, kiedy z talerzami w rękach
chodzili po restauracji. Trzeba przyznać, że bardzo dobrze sobie
radzili. Trzeciego dnia późnym popołudniem dopłynęliśmy do Szetlandów
Południowych i zaliczyliśmy pierwsze zejście na ląd.
Dzień 3. Barrientos Island
Zejścia na ląd zawsze wyglądały tak samo. Statek stał w odległości
kilkuset metrów od brzegu. Dźwig spuszczał na wodę kilka zodiaków (łódź
hybrydowa, łącząca zalety pontonu i łodzi) i przewodnicy płynęli
sprawdzić i przygotować miejsce do zejścia na ląd. My ustawialiśmy się
w kolejce, najpierw przechodząc przez specjalnie przygotowane
wanienki ze szczotkami i myjąc kalosze. Kalosze wypożyczyliśmy za darmo
na statku, ale niektórzy mieli swoje. Mycie było konieczne, aby nie
przenosić niczego na butach. Antarktyka jest zagrożona inwazją gatunków
przywleczonych z innych kontynentów, które mogą wypierać nieliczne
gatunki rodzime. Każdy, kto wchodził na zodiak musiał mieć kamizelkę
ratunkową z numerkiem (numer był zapisywany i po powrocie odhaczany).
Zazwyczaj zodiak zabierał 8 -10 osób, zależnie od wielkości fal. Po
dopłynięciu do lądu zejście zwykle było "mokre", czyli bezpośrednio do
wody. Mieliśmy dużo swobody, choć obowiązywały pewne zasady.
Chodziliśmy tak daleko, jak przewodnicy, trzymając się wydeptanych w
śniegu ścieżek. Minimalna odległość od pingwinów to 5 metrów, a od fok
15 metrów. Poza tym nie można niczego zabierać z Antarktydy, żadnych
kamyków, muszelek itd. (po powrocie do Ushuaia bagaże są skanowane od
razu w porcie).
Pogoda podczas pierwszego lądowania nie rozpieszczała. Niskie chmury,
szaro, wietrznie, temperatura w okolicach 0° C. To była druga połowa
listopada i śniegu było jeszcze bardzo dużo. Moim zdaniem lepiej
chodzić po śniegu niż po błocie. Na malutkiej wyspie Barrientos cała
nasza uwaga
skupiała się na pingwinach. Obok siebie żyją tam 2 gatunki: białobrewe
i antarktyczne. Jest to możliwe, bo chociaż oba żywią się rybami,
skorupiakami i głowonogami, to jednak nurkują na inne głębokości.
Dzięki temu nie konkurują o pożywienie zbyt mocno. Listopad to okres,
kiedy oba gatunki tworzą na lądzie ogromne kolonie, liczące tysiące
osobników. Mogliśmy obserwować, jak pingwiny wychodzą z wody i
spacerują po śniegu na swoich krótkich nóżkach. Te pierwsze spotkania z
pingwinami były najbardziej ekscytujące. Każdy pingwin został dokładnie
sfotografowany jak gdyby był jakimś celebrytą. Niektóre były na tyle
odważne, że podchodziły do ludzi znacznie bliżej niż 5 metrów.
Wystarczyło usiąść i cierpliwie czekać. Na szczęście mieliśmy 2 godziny
czasu i nie musieliśmy się śpieszyć. Każdy, kto zmarzł lub z innego
powodu chciał wrócić na statek, zawsze miał taką możliwość. Zodiaki
czekały i woziły chętnych. Na statku czekała ciepła kabina, gorący
prysznic i suche ubranie. Na koniec dnia jeszcze kolacja, podsumowanie
dnia i omówienie planu na jutro. Na szczęście pływaliśmy już pomiędzy
wyspami i nie było fal. Tej nocy nie było obaw, że ktoś spadnie z łóżka.
Dzień 4. Hydrurga Rocks
Kiedy my spaliśmy, statek opuścił Szetlandy Południowe i wpłynął do
Archipelagu Palmera. Tę nazwę archipelag zawdzięcza belgijskiej
wyprawie polarnej z 1898
roku. Jej członkami byli Polacy: Henryk Arctowski i Antoni Bolesław
Dobrowolski. Po śniadaniu byliśmy gotowi na
kolejną przygodę - lądowanie na malutkiej wysepce Hydrurga Rocks. Tym
razem przewodnik łopatą wyciął w śniegu stopnie w taki sposób, że
mogliśmy z łodzi wyjść od razu na brzeg, gdzie kończył się duży nawis z
twardego śniegu. W pewnym momencie ważący wiele ton nawis pękł i spadł
o metr w dół. Gdyby przewodnik wybrał złe miejsce do zejścia na ląd,
zodiak mógłby zostać przygnieciony. Tego dnia mieliśmy więcej szczęścia
do pogody. Nie było wiatru i choć przeważały chmury, czasami pokazywało
się słońce. Po raz pierwszy na tej wyprawie zobaczyłem pochwodzioby
białe, któe są jedynymi (oprócz pingwinów) ptakami lądowymi na
Antarktydzie. Żyjąc w tak niesprzyjających warunkach, muszą jeść
wszystko, co się da. Potrafią wykradać pingwinom pożywienie, a nieraz
nawet jajka. Na pewno nie zyskają Twojej sympatii jeśli dodam, że
czasami zabijają i zjadają małe pingwinki. Walka o przetrwanie jest
bezwzględna.
Hydrurga Rocks są często odwiedzane ze względu na kolonie pingwinów i
kormoranów. Z daleka trudno je odróżnić. Natomiast najciekawsze było
obserwowanie
pingwinów antarktycznych (inczej maskowych). Potocznie nazywane są
policjantami, ze względu na charakterystyczny pasek na głowie, który
przypomina policyjną czapkę. Trzeba wiedzieć, że pingwiny łączą się w
pary na całe życie (czasami homoseksualne). Listopad to jest czas,
kiedy samiec znosi kamyki do budowy gniazda. W ten sposób pingwiny
budują więzi, bo kamienie są towarem deficytowym i pingwiny nieraz się
o nie kłócą. Oferując ładny kamień, samiec zdobywa względy samicy.
Kiedy gniazdo jest gotowe, samica pingwina maskowego składa 2 jajka.
Wysiadują je oboje rodzice na zmianę po 6 dni. Po 37 dniach wykluwają
się młode. Ponieważ był dopiero listopad, mogliśmy obserwować samce
noszące w dziobach kamienie, a niektóre pary już wysiadywały jajka.
Hydrurga Rocks były bardzo malowniczym miejscem i znów żal było je
opuszczać.