Antarktyda
Mapa
Film 2015>>>
Film 2018>>>
BROWN STATION, FOYN HARBOUR, WYSPA ZWODNICZA ORAZ YANKEE HARBOUR
zdjęcia
O ile w Neko Harbour pogoda była jeszcze znośna, o tyle następnego dnia
powróciła zima. Każdego dnia rano po przebudzeniu wyglądałem przez
bulaj (małe, okrągłe okno w kajucie) z nadzieją na słońce. Tego dnia
byłem wyjątkowo zawiedziony, bo przecież płynęliśmy do Paradise Bay
(Rajskiej Zatoki), a na zewnątrz padał śnieg. Widoczność była bardzo
słaba, niebo i woda zlewały się w mleczno-szarą papkę, bombardowaną
przez wielkie płaty śniegu gnane wiatrem. Taki widok nie mobilizuje do
działania, ale ważne jest, żeby robić swoje. Wstać, zjeść śniadanie i
przygotować się do zejścia na ląd. Ubrać się ciepło, na cebulkę.
Założyć nieprzemakalną kurtkę i spodnie. Do kaloszy zawsze mieć grube,
ciepłe skarpety. Na szyję zawiesić gogle, które w razie potrzeby można
założyć na twarz i ochronić ją przed wiatrem i śniegiem. Nie
zapomnieć o kamizelce ratunkowej, bez której nie można wejść do łodzi.
Dzień 7. Brown Station
To było nasze trzecie, ostatnie lądowania na kontynencie. Brown Station
jest argentyńską stacją polarną czynną w sezonie letnim.
Nazwa stacji brzmi z angielska, co może dziwić ze względu na konflikt
argentyńsko-angielski o Falklandy (Malwiny). Dlaczego Argentyna tak
nazwała to miejsce? Bo William Brown miał
pochodzenie irlandzkie a nie brytyjskie. W czasie walk o niepodległość
w pierwszej połowie
XIX wieku Brown został dowódcą nowo powstałej floty Argentyny. Był
niezwykle utalentowny i miał ogromne zasługi w pokonaniu Hiszpanii.
Dlatego też jest jednym z najważniejszych argentyńskich bohaterów
narodowych.
Ponieważ był jeszcze listopad,
stacja była nieczynna. Budynki otaczała
gruba pokrywa śnieżna nagromadzona podczas zimy plus około 20cm
świeżego śniegu. Ten świeży śnieg napadał w ciągu ostatnich godzin i
sprawiał trochę problemów pingwinom, które nie zdążyły jeszcze
przetrzeć swoich szlaków. Ich kolonia była na małym wzgórzu, z którego
zjeżdżały na brzuchach. Inne próbowały chodzić na swoich krótkich
nóżkach i często się przewracały. Postanowiliśmy je naśladować -
wchodziliśmy na wzgórze i zjeżdżaliśmy w dół po miękkim śniegu. Z tą
tylko różnicą, że pingwiny ślizgały się na brzuchach, a my na plecach.
Dalsza część zwiedzania odbyła się na zodiakach. Pływaliśmy wzdłuż
skał, gdzie gniazdowały kormorany. Dopłynęliśmy do zatoczki pełnej lodu
i powoli przedzieraliśmy się dalej. Kawałki lodu były z trzaskiem
mielone przez śrubę napędową. Kiedy zbliżaliśmy się do czoła ogromnego
lodowca, zaczęło się przejaśniać. Pokazały się zarysy otaczających nas
gór. Ależ to są góry! Lodowiec też robił niemałe wrażenie. Szczególnie
w porównaniu z naszymi zodiakami, które wydawały się malutkimi
łupinkami na tle niebieskiego lodu. Nie mogliśmy podpłynąć zbyt blisko,
bo od lodowca w każdej chwili może się oderwać kawał lodu. Kiedy wpada
do wody, powstaje niebezpieczna dla małej łodzi fala. Mówimy tu o
bryłach lodu wielkości domu, a nawet kilku domów, więc nie ma żartów.
Powoli wróciliśmy na statek i odpłynęliśmy na północ.
Dzień 7. Foyn Harbour
W ciągu dnia dotarliśmy do następnego miejsca, które mieliśmy
zwiedzać, czyli Foyn Harbour. Jak zwykle statek stanął z dala od
brzegu. Następnie w dwóch grupach popłynęliśmy zodiakami do zatoki,
gdzie
znajduje się wrak statku
Guvernoren. Statek ma
długą historię i kilka razy zmieniał właścicieli, aż w końcu trafił do
Antarktyki. Od 1913 roku był pływającą fabryką do połowu wielorybów.
Były to czasy rozkwitu wielorybnictwa, które doprowadziły niemal do
wyginięcia wielu waleni. Z wielorybów pozyskiwano wiele cennych
surowców, takich jak olej, spermacet, ambra czy fiszbin. Olej wielorybi
był między innymi smarem do maszyn, paliwem do lamp ulicznych czy
tłuszczem do produkcji mydła. Spermacet był niezastąpiony jako
znakomity olej smarowy. Ambra – prawdopodobnie wynik niestrawności
kaszalota – jako surowiec przemysłu perfumeryjnego była warta tyle
złota, ile sama ważyła. Fiszbin wykorzystywano do produkcji
parasoli, szczotek a nawet sprężyn zegarkowych.
Wyprawy wielorybnicze
trwały nawet kilka lat, bo należało zabić i oprawić około 200
wielorybów. Statek wracał, kiedy miał w ładowni kilkanaście tysięcy
baryłek oleju. Właśnie z takim ładunkiem w 1915 roku płynął
Guvernoren,
kiedy na
pokładzie wybuchł pożar. Statek sztrandował w Foyn Harbour i cały
ładunek przepadł, ale nikt z załogi nie zginął. Wrak statku
pozostawiono w tym miejscu do dziś. Opłynęliśmy go z trzech stron,
zaglądając do środka przez dziury w metalowym kadłubie. Od pażaru
minęło dokładnie 100 lat, a połowy wielorybów od dawna są zakazane
(tylko kilka krajów robi to pod pretekstem badań naukowych).
Co ciekawe, Foyn Harbour zawdzięcza swą nazwę pewnemu Norwegowi o
nazwisku Foyn. Był on łowcą fok i wielorybów, który w drugiej połowie
XIX wieku opatentował działo harpunnicze, które zrewolucjonizowało
przemysł wielorybniczy. Ładunek wybuchowy nie tylko pozwalał
wystrzelić harpun z dużej odległości. Materiał
wybuchowy był także mocowany na końcu stalowego harpunu. Eksplodował w
ciele trafionego zwierzęcia i zabijał je praktycznie od razu.
Dzień 8. Wyspa Zwodnicza
Nocą popłynęliśmy dalej na północ w kierunku Szetlandów Południowych.
Wyspa Zwodnicza (angielska nazwa Deception Island) jest wierzchołkiem
wypełnionej wodą kaldery wulkanu o średnicy 12 km. Ma kształt podkowy,
do której można wpłynąć wąskim przesmykiem Neptune's Bellows o
szerokości 230 metrów. Na środku przesmyku czai się podwodna skała Ravn
Rock, co dodatkowo utrudnia manewr. Ale kiedy
statek wpłynie już do
podkowy, ma do dyspozycji jeden z najbezpieczniejszych portów
Antarktyki. Co nie znaczy, że jest zupełnie bezpiecznie. W 2006 roku
rosyjski statek MV Lyubov Orlova osiadł na mieliźnie i musiał był
odholowany. Dająca ochronę przed sztormami wyspa była wykorzystywana
przez łowców fok i
wielorybników, a potem przez naukowców z różnych krajów świata. Ze
względu na wulkaniczny charakter jest wyjątkowa i aż trzy kraje uważają
wyspę za swoje terytorium (Chile, Argentyna i Wielka Brytania). W 1942
roku Argentyńczycy namalowali tam swoje flagi, w 1944 roku Anglicy je
usunęli i założyli stałą bazę naukową. To samo zrobili potem
Chilijczycy. Amerykanie w 1964 roku wysłali swój lodołamacz, który
utknął na mieliźnie. Sama natura położyła kres tym zmaganiom, kiedy w
1967 oraz 1969 roku podczas erupcji wulkanu obie stacje badawcze
zostały zniszczone. Obecnie na wyspie znajdują się dwie nowe, czynne w
sezonie letnim stacje (argentyńska i hiszpańska).
O 6.30 rano wpływaliśmy do środka Wyspy Zwodniczej. Większość pasażerów
wyszła popatrzeć na ten manewr pomimo niezbyt sprzyjającej pogody.
Kiedy płynęliśmy zodiakami do brzegu w Zatoce Wielorybników, duże
płatki śniegu gnane wiatrem sypały w twarz. Wylądowaliśmy na czarnej,
wulkanicznej plaży. Przywitało nas kilka pingwinów, które dopiero co
wynurzyły się z wody pełnej brył lodu. Niektórzy poszli na spacer
wzdłuż piaszczystej plaży, gdzie można oglądać stare, drewniane łodzie,
kotły grzewcze, zbiorniki na olej, baraki, elementy maszyn -
pozostałość po działalności wielorybników. Inni woleli popatrzeć na
grupę śmiałków, którzy postanowili spróbować Polarnej Kąpieli. Jest to
już tradycja na tego typu wyprawach, żeby taką kąpiel zaoferować.
Chętni ubierają strój kąpielowy jeszcze na statku, żeby nie tracić
czasu na plaży, gdzie temperatura jest w okolicach zera. W naszym
wypadku dochodził jeszcze wiatr i śnieg. Niektórzy zanurzali się w
lodowatej wodzie do połowy, a niektórzy nawet pływali po kilka metrów.
Po wyjściu z wody przewodnik czekał z ręcznikiem. Po ubraniu się każdy
od razu wracał na statek. W sumie kilkanaście osób zdecydowało się na
kąpiel, choć początkowo chętnych było tylko kilka osób. Pomimo marnej
pogody nikt się nie palił do powrotu na statek, bo to miało być nasze
ostatnie zejście na ląd. Trudno, wszystko kiedyś się kończy...
Dzień 8. Yankee Harbour
Po powrocie z Wyspy Zwodniczej zjedliśmy obiad i przygotowywaliśmy się
psychicznie na Cieśninę Drake'a. Statek przepływał właśnie pomiędzy
wyspami Livingston i Greenwich, kiedy ogłoszono niespodziankę - jeszcze
jedno zejście na ląd! Zatrzymaliśmy się przy Wyspie Greenwich w miejscu
zwanym Yankee Harbour i kolejny raz zodiaki przetransportowały nas na
ląd. Mieliśmy 1.5 godziny na spacer po cyplu, gdzie swoją kolonię
założyły pingwiny. Na śniegu wylegiwało się też kilka fok. Wkrótce
chmury zaczęły odpływać i pokazało się piękne, niebieskie niebo.
Szkoda, że dopiero ostatniego dnia, ale dobre i to.
Kiedy opuszczaliśmy już Szetlandy Południowe, słońce jeszcze świeciło,
ale zerwał się silny wiatr. Mijaliśmy ostatnie wysepki i skały a fale
stawały się coraz większe. Wkrótce niektórzy połykali tabletki na
chorobę morską, bo statek przechylał się mocno na boki. Jeszcze tylko
raz wyszedłem na zewnątrz, żeby obejrzeć mijane góry lodowe. Ale jakie
to były góry! Sam kapitan statku wyszedł zrobić im zdjęcia. Potężne,
długie na kilkaset metrów. W zasięgu wzroku było ich kilkadziesiąt, coś
jakby pas ogromnych gór lodowych. Tak daleko od Antarktydy mogły
dopłynąć tylko te największe.
Dzień 9 - 11. Powrót do Ushuaia
Kolejne dwa dni przeznaczone były na pokonanie wzburzonych wód Cieśniny
Drake'a. Nie bujało tak mocno, jak w drodze na Antarktydę, ale jednak
statek odchylał się o 20 - 25 stopni. Wiele osób wolało pozostawać w
kabinie, a pozostali przychodzili na wykłady na temat Antarktyki.
Wieczorem można było obejrzeć film czy posiedzieć w barze. Jakoś
zleciało. Pod koniec 10. dnia wpłynęliśmy już do Cieśniny Magellana i
od razu jakby ręką odjął. Przestało bujać w samą porę, bo wystrojona
załoga wręczała wszystkim pasażerom certyfikaty poświadczające
uczestnictwo w rejsie. Następnego dnia rano wpłynęliśmy do portu w
Ushuaia. Tym samym zakończył się rejs i wielka antarktyczna przygoda.
Antarktyda
nie jest dla wszystkich. Pomijam kwestię zaporowej ceny (sam rejs ponad
5 tys USD), po prostu trzeba lubić surowe piękno okolic koła
podbiegunowego. Ważne jest, aby być gotowym na kapryśną pogodę, od
której uzależniona jest realizacja programu. Nie wszyscy dobrze znoszą
dwudniową przeprawę przez Cieśninę Drake'a (choć tutaj pomagają
tabletki). W nagrodę każdy, kto zdecyduje się na taką wyprawę, będzie
miał niezapomniane wspomnienia, tysiące niesamowitych zdjęć i filmów
oraz ogromną satysfakcję. Wynika ona z tego, że niewielu ludzi
na
świecie może się pochwalić postawieniem stopy na Antarktydzie. Jeśli
chodzi o osoby z Polski, jest to naprawdę garstka - w zeszłym sezonie
tylko 76 osób! Tak wynika ze statystyk IAATO. Można się spodziewać, że
coraz więcej turystów będzie chciało odwiedzić Antarktydę. Jest to
jedno z ostatnich miejsc jeszcze dziewiczych, niezmienionych przez
człowieka i masową turystykę. Jak długo jeszcze?