Antarktyda
Mapa
Film 2015>>>
Film 2018>>>
CUVERVILLE ISLAND, PORT LOCKROY I DALLMANN BAY (listopad 2015)
zdjęcia
Każdy, kto wybiera się w podróż, ma jakieś wyobrażenie o tym, czego się
spodziewć. Z Antarktydą jest podobnie. Pingwiny, wieloryby, orki,
niebieskie niebo, połyskujące w słońcu góry lodowe. W programie rejsu
nazwy takie jak "Kodak Gap" czy "Paradise Bay" obiecują niesamowite
widoki. Niestety, każdy, kto naogląda się podrasowanych w photoshopie
zdjęć z katalogów promocyjnych, będzie rozczarowany. Niebo nie zawsze
jest niebieskie, a realizacja programu jest uzależniona od warunków
pogodowych. W naszym przypadku, niepowodzeniem zakończyła się próba
przepłynięcia Kanału Lemaire, nazywanego "Kodak Gap" ze względu na to,
że jest wyjątkowo fotogeniczny. Dość często, szczególnie na początku
sezonu, kanał jest zablokowany przez lód. Dlatego też o 6.00 rano,
zamiast pobudki, przez głośniki usłyszeliśmy, że możemy spać dalej.
Lodu było zbyt dużo i musieliśmy zawracać. Trudno, siła wyższa.
Dzień 5. Cuverville Island
Ponieważ nie udało się nam dopłynąć do wyspy Petermann, zrealizowaliśmy
plan B. Popłynęliśmy na wyspę Cuverville, nazwaną nazwiskiem
wiceadmirała francuskiej floty. Wyspa z pewnością jest bardzo piękna,
ale nie było nam dane ją podziwiać. Pogoda była niezbyt sprzyjająca.
Niskie chmury przesłaniały widoki, do tego padał śnieg i wiał silny
wiatr. Dlatego nasza uwaga skupiła się na kolonii pingwinów
białobrewych, bo one robiły swoje bez względu na pogodę. Spacerowały,
pływały, znosiły kamienie do gniazd. Mogliśmy też oglądać próby
wykradnięcia jaj podejmowane przez wydrzyka brunatnego (skuę). Wydrzyk
krążył nad kolonią pingwinów i wypatrywał dogodnego momentu, żeby
zaatakować. Kiedy nadlatywał, pingwiny nastawiały rozwarte dzioby i
odpędzały drapieżnika, ale on powracał po jakimś czasie. Pingwiny
musiały wciąż mieć się na baczności. W innym miejscu na śniegu leżało
jajko, które z pewnością porwała skua. Musiały tam być jakieś resztki,
bo jeden z pingwinów się do nich dobierał. Warunki antarktyczne są
bardzo surowe, tutaj nic nie może się zmarnować. Po powrocie nad wodę
zauważyłem, że pływają tam pingwiny. Ponieważ miałem do dyspozycji
kamerkę Go Pro, postanowiłem je nagrać. Wsadziłem ręce po łokcie w
lodowatą wodę i przytwierdziłem kamerę kamieniami. Udało się to dopiero
po kilku próbach, ale było warto. Po kilku minutach pingwiny
przepłynęły tuż koło kamery. Nie przypuszczałem, że pomimo
niesprzyjającej pogody z Cuverville Island przywiozę jedno z
najlepszych ujęć tej wyprawy.
Obejrzyj film >>>
Dzień 5. Port Lockroy
W Archipelagu Palmera znajduje się jedno z najczęściej odwiedzanych
miejsc Antarktyki. Chodzi o Port Lockroy, gdzie znajduje się dawna baza
brytyjska przekształcona w muzeum. Miejsce to zostało odkryte w 1904
roku i było znane jako jeden z najbezpieczniejszych, naturalnych portów
tej części świata. W latach 1911-31 była tu baza wielorybnicza.
Obróbka wielorybów wymagała dużej ilości słodkiej wody, a Port Lockroy
znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie lodowca. Brytyjczycy założyli
bazę wojskową w 1944, aby monitorować aktywność wroga w okolicy
Półwyspu Antarktycznego. Po wojnie baza została przekazana naukowcom i
funkcjonowała do 1962 roku. Po jej opuszczeniu budynki podupadły i
dopiero w 1996 roku Brytyjczycy odrestaurowali bazę.
Starali się zachować jej wygląd i wyposażenie z 1962 roku. Od tamtej
pory służy jako muzeum. Można tutaj zobaczyć wiele zabytkowych
przedmiotów służących kiedyś mieszkańcom bazy. Stare sanie, narty,
sprzęt do komunikacji, meble, racje żywnościowe. Uwagę zwracają
namalowane przez dawnych mieszkańców kobiety, co miało być namiastką
ich obecności podczas zimowych, długich antarktycznych nocy.
Port Lockroy jest udostępnione do zwiedzania tylko w sezonie
turystycznym. Największą popularnością cieszy się sklep i poczta, gdzie
można kupić pamiątki oraz kartki pocztowe i znaczki z napisem
"Brytyjskie Terytorium Antarktyczne". Rocznie wysyłane jest stąd 70
tysięcy kartek, a trzeba pamiętać, że w Port Lockroy pracują tylko 4
osoby. Wysłane kartki są transportowane na Falklandy, a stamtąd
samolotem do Wielkiej Brytanii. Moje kartki dotarły do Polski w ciągu 3
tygodni.
Dzień 6. Dallmann Bay
Następnego dnia rano pogoda nam dopisywała. Przypłynęliśmy do Dallmann
Bay i przygotowaliśmy się do zwiedzania. W planie było tylko pływanie
zodiakiem, bez wychodzenia na ląd. Miało to znaczenie o tyle, że
kalosze nie były konieczne, można było ubrać ciepłe buty zimowe. Choć
akurat tutaj było ciepło, od rana świeciło słońce i w ogóle nie było
wiatru. Powierzchnia wody była płaska jak stół. Wypłynęliśmy zodiakiem
i chwilę potem pokazał się grzbiet wieloryba. Podpłynęliśmy bliżej
i w ciszy obserwowaliśmy dwa olbrzymy wynurzające się co
jakiś czas. Płynęły w naszą stronę. Wieloryby, jako ssaki, są
żyworodne, w pierwszej fazie życia odżywiają się mlekiem matki. Nie
mają
skrzeli tylko płuca. Dlatego muszą się wynurzać, żeby nabrać powietrza.
Kiedy oddychają, wyrzucają w górę fontanny wody wysokie na kilka
metrów. Dzieje siętak dlatego, że przed wzięciem pierwszego oddechu, z
dużą siłą wypuszczają z płuc zużyte powietrze. Tak więc siedząc w
zodiaku wypatrywaliśmy miejsca, gdzie pojawi się fontanna. Czasami
trzeba długo czekać. Na koniec jeden z nich wynurzył ogromną tylną
płetwę i było oczywiste, że oddalają się coraz bardziej i już nie
wrócą. Popłynęliśmy w drugą stronę oglądać morski lód i góry lodowe
pływające w zatoce. Na jednej z nich usadowiła się parka fok i nawet
nie zwracała uwagi na to, że jesteśmy blisko. Dobrze wiedziały, że są
bezpieczne. Powiał lekki wiatr i z gór zaczęly napływać niskie chmury.
Wkrótce znaleźliśmy się w gęstej mgle. Wszystkie zodiaki wzięły kurs na
statek i razem popłynęliśmy do "domu". Kucharze, korzystając z dobrej
pogody, rozpalili grilla i piekli wielkie kawały argentyńskiej wołowiny
oraz baraniny. Jak wiadomo, argentyńske mięso należy do najlepszych na
świecie, więc obiad był bardzo dobry.
Odnośnie
posiłków na statku, opinie były różne. Śniadanie było zawsze w formie
bufetu, z bekonem, jajecznicą, owocami, płatkami śniadaniowymi itd.
Obiady i kolacje były serwowane. Czasami było zwykłe ravioli polane
sosem i posypane kawałkami podsmażonej szynki, a innym razem był łosoś
i warzywa. Najlepsza kolacja była oczywiście zarezerwowana na
zakończenie, kiedy już byliśmy w Cieśninie Magellana. Miejsca w
restauracji nie były przydzielane i każdy siadał, gdzie chciał i gdzie
było wolne miejsce. Dzięki temu przy stole siadało się z różnymi
osobami, co sprzyjało poznawaniu się i integracji. Na statku było ponad
20 narodowości, ale prawie zawsze wspólnym językiem był angielski.