AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA 2009-10
LAOS. Z MUANG KHUA DO VIENG PHUKHA. PLEMIONA AKHA DZIEŃ 1 (grudzień 2009)
zdjęcia
W Laosie czas płynie wolno. Tak wolno, że niektórzy
w ogóle zatracają poczucie czasu. Jeszcze zanim dojechaliśmy
do granicy wietnamsko-laotańskiej w Tay Trang, mieliśmy doskonały
tego przykład. Autobus wyruszył o 5 rano, a pół godziny później
zatrzymał się na postój. Kierowca rozłożył się na siedzeniu
i przez 2 godziny spał w najlepsze. A pasażerowie, czyli Ela i ja,
Niemiec i Kanadyjka oraz jakaś starsza Wietnamka, czekaliśmy nie
wiadomo na co. W końcu kierowca wstał, otrzepał się trochę i
pojechaliśmy wyboistą drogą do granicy. Nowe budynki od razu rzucają
się w oczy, podobnie jak zupełna pustka. Żadnego samochodu, kręciło się
tylko kilku celników. Ucieszyli się na nasz widok, widać
bardzo im się nudziło. To przejście dopiero od niedawna jest otwarte
dla wszystkich, wcześniej było tylko dla mieszkańców
Wietnamu i
Laosu. Jest to bardzo widokowa trasa przez góry i z czasem
na pewno będzie tu większy ruch.
Tymczasem załatwiliśmy formalności i pojechaliśmy dalej. Błotnista
droga wiła się gdzieś pomiędzy dnem zielonej doliny a
schowanymi w niskich chmurach szczytami gór. Dookoła aż
kipiało od bujnej roślinności. Niemiec wciąż pstrykał fotki a ja
jeszcze się zastanawiałem, czy warto wyciągać aparat. I wtedy nagle
stop! Przed nami zamknięty szlaban. Roboty drogowe do godziny 10.00.
Kierowca znowu położył się spać, a ja wyszedłem przez okno i w błocie
po kostki poszedłem obejrzeć sobie okolicę. Kiedy wróciłem,
droga już była otwarta, ale kierowca nie miał zamiaru przerywać
zasłużonej drzemki. Dopiero kiedy z naprzeciwka nadjechał autobus i nie
mógł nas minąć, szofer zabrał się do dalszej jazdy. Potem w
jednej
z mijanych wiosek zatrzymał się, żeby kupić kurę. Na koniec
dojechaliśmy do rzeki Nam Ou. Zarzuciliśmy plecaki na plecy i weszliśmy
na długą i wąską łódkę, która woziła ludzi z
jednego brzegu na drugi. Po przeciwnej stronie rzeki już czekała
taksówka, a raczej
săwngthăew
(dosłownie: 2 ławki). Nazwa nawiązuje do dwóch
równoległych ławek, na których z tyłu siadają
podróżujący. Ten typowy dla Tajlandii i Laosu środek
transportu zabrał nas na dworzec autobusowy po drugiej stronie miasta.
Na dworcu, a właściwie obok niego, stał tylko jeden autobus. W środku
siedzieli już ludzie, ale do odjazdu było jeszcze daleko. A to dlatego,
że autobus musiał być pełny. I nie mam tu na myśli stanu, w
którym zajęte są wszystkie siedzenia. Musi być tak dużo
ludzi, żeby już nikt więcej nie mógł się wcisnąć.
Nasza czwórka, jako obcokrajowcy, nie mogła jechać na
stojąco. Przyniesiono nam po wiaderku do siedzenia. Nie była to
najwygodniejsza podróż, ale hej, gdybym szukał wygody, to
nie przyjeżdżałbym do Laosu!
Plemiona Akha - pierwszy dzień trekkingu
Vieng Phukha to małe miasteczko na nowej drodze łączącej Chiny z
Tajlandią. Szeroka, asfaltowa szosa nie pasuje do górzystego
Laosu, gdzie wiele dróg wymaga remontu. Z drugiej strony,
nie ma w Laosie dużego natężenia ruchu. Kierowcy nie trąbią, nie
stresują się. Luzik! Ale nowa droga to nie wszystko. Wciąż nie ma
elektryczności. Prąd pojawia się tylko wieczorami, kiedy pracuje
generator. Mieszkańcy chodzą do rzeki, aby się wykąpać i wyprać
ubrania, a nawet żeby umyć motory. Jednak nie po to tu przyjechaliśmy,
żeby zwiedzać miasteczko. Tutaj można znaleźć przewodnika,
który zabierze nas na kilkudniowy trekking po okolicznych
górach. Nie po to, żeby podziwiać widoki, tylko po to, żeby
odwiedzić wioski plemion Akha. To jest główna atrakcja północnego Laosu.
Wyjechaliśmy wcześnie rano. Przez godzinę samochód terenowy
podskakiwał na wybojach, zanim dojechaliśmy do wioski Uay Hu. Dalej nie
ma już drogi. Czas założyć plecak i ruszyć pod górę. Poranne
mgły już od jakiegoś czasu się podnosiły, a teraz zupełnie zniknęły i
zaświeciło słońce. Od razu zrobiło się cieplej. Mieszkańcy wioski
przerywali pracę i odprowadzali nas wzrokiem. Obcokrajowiec to tutaj
bardzo rzadki widok. Nasz przewodnik twierdził, że jesteśmy dopiero
szóstą grupą, która będzie robić tą trasę. Na
imię miał Vongsay i był bardzo, ale to bardzo wesołym człowiekiem.
Zawsze zadowolony, wszystkich po drodze zagadywał. Kiedy szedł sam,
często śpiewał lub pogwizdywał. No chyba, że było strome podejście,
wtedy nawet on był cicho. Albo może i nie był, ale zostawaliśmy tak
daleko w tyle, że go nie słyszeliśmy. Ścieżka, po której
szliśmy była wygodna, a góry nie były ani wysokie, ani
bardzo strome. Pomimo to szybko się zmęczyliśmy. Ela źle się czuła i
musiałem powiesić sobie z przodu jej mały plecak, jakby mi było mało
tego dużego, który ciążył z tyłu. Szliśmy to pod
górę do przełęczy, to w dół do strumienia. Po
całym dniu takiego marszu, stanęliśmy w naszej pierwszej wiosce.
Nazywała się Nam Hi i liczyła 91 rodzin.
W wiosce Nam Hi
Poszliśmy prosto do domu szefa. Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy
się przejść. Ludzie chowali się przed nami i wyglądali zza
płotów. Chłopcy byli najodważniejsi, ale też zmykali, gdy tylko
sięgnąłem po aparat. Plac na środku wioski opustoszał i zostały tam
tylko zwierzęta. Świnie, krowy, kury, psy. Zobaczyliśmy kilku
chłopców rzucających klapkami. O dziwo nie uciekali, tylko
skupiali się na swojej grze. Polegała na tym, że zawodnik zdejmował z
nogi klapek i z daleka rzucał w ułożone jeden na drugim plastikowe
krążki wielkości monety. Jeśli je strącił, wygrywał. Jeśli nikomu się
to nie udało, to rzucali z miejsca, gdzie spadły klapki. Było ich
czterech, może dlatego, że większość dzieci nie miała klapków i
na boso biegała po ziemi, na której walają się zwierzęce
odchody. Naszła mnie refleksja, że te wszystkie dzieciaki są tam
naprawdę szczęśliwe. Beztrosko biegają, śmieją się, bawią. Ich
rówieśnicy na Zachodzie gnuśnieją od małego przed komputerami, a
kiedy podrosną, żyją w wirtualnym świecie albo popadają w nałogi.
Cywilizacja może nam dać bardzo wiele, ale musimy umieć z tego
właściwie korzystać.
W domu Vongsay gotował kolację. Była to
drewniana chata na palach z bambusowymi ścianami. Tak jak wszędzie w
tej części świata, do środka wchodzi się tylko na boso. Zjedliśmy
obfity posiłek i popiliśmy lao lao, które ktoś przyniósł
na polecenie szefa. Jest to taki lokalny alkohol własnego wyrobu, około
20, może 25%. Szef był najwyraźniej zadowolony z naszej wizyty. Chętnie
pozował do zdjęć i był dumny ze swoich synów. Ten najstarszy
wcale nie przypominał mieszkańca wioski w górach. Ubrany jak
nastolatek z miasta, mógł być brany za przybysza z zewnątrz.
Rozmawiali z Vongsayem po laotańsku, ale nie wszyscy to potrafią, bo na
co dzień posługują się swoim własnym językiem. Przed spaniem czekała
nas miła niespodzianka - masaż. Przyszły 2 młode dziewczyny i ugniatały
wszystkie nasze obolałe mięśnie. Nie były to profesjonalistki tak jak w
Tajlandii, ale o dziwo na drugi dzień nic nas nie bolało!