www.mariusztravel.com logo



AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA 2009-10

WIETNAM. NINH BINH I HANOI (grudzień 2009)   zdjęcia

"Ha Long na polach ryżowych" - tak brzmi hasło reklamujące Tam Coc. Jest to miejsce, gdzie szeroko rozlana rzeka wije się pośród olbrzymich skał. Nie wiem o jakiej porze roku rośnie tam ryż, ale my byliśmy w grudniu i ryżu nie widzieliśmy. Ale od początku. Przyjechaliśmy do miasta Ninh Binh, które jest bazą wypadową do Tam Coc. Scenariusz taki jak zawsze, czyli znalezienie taniego hotelu, znośnej restauracji, informacji o transporcie. Poszliśmy na targ, gdzie można kupić przeróżne owoce i warzywa, różnego rodzaju jajka czy pieczoną kaczkę. Żywą oczywiście też, ale nas interesowały tylko te gotowe do spożycia. Kupiliśmy jedną - palce lizać! W hotelu zaklepaliśmy sobie rowery, na których następnego dnia z samego rana pojechaliśmy do Tam Coc. Taka jazda to zawsze mocne przeżycia, bo drogi są zatłoczone a niektórzy jeżdżą jak wariaci. Największy podziw wzbudzają rowerzyści, bo jeżdżą po kilku koło siebie i rzadko zjeżdżają. A samochody jadą środkiem, trąbiąc przy tym nieustannie i wymuszając pierwszeństwo na motorach i rowerach. Najgorsze są autobusy i ciężarówki, bo one zawsze mają pierwszeństwo z racji tego, że są największe.

W Tam Coc wszystko jest dość dobrze zorganizowane. Parking dla rowerów, toalety, kiosk gdzie można zapłacić za wstęp i za przejażdżkę łódką po okolicy. Ceny odpowiednie na kieszenie bogaczy z Zachodu, bo przecież tam pieniądze rosną na drzewach i każdy zrywa sobie tyle, ile potrzebuje. Albo nawet więcej, żeby starczyło na kupowanie pamiątek w Wietnamie. Tak wydają się rozumować tubylcy. Więc zapłaciliśmy co trzeba i wsiedliśmy do małej łódki wraz z dwiema kobietami. Wiosłowały z dużą wprawą. Mijaliśmy mostki, kilka domów, potem coś jakby monastyr. Żadna z pań nie mówiła po angielsku, choć jak się potem okazało, znały kilka słów. Na razie rozmawiały między sobą po wietnamsku, a my po cichu podziwialiśmy widoki i robiliśmy zdjęcia. Dopływaliśmy już do końca, bo przed nami była zatoka otoczona skalistymi górami, wysokimi na kilkaset metrów. Kiedy byliśmy już zupełnie blisko, zobaczyliśmy jaskinię, do której wpływa rzeka (a może raczej wypływa, bo nurt był niezauważalny). Jak się okazało, był to tunel o długości 125 metrów i sklepieniu tak niskim, że można zawadzić głową. Po przepłynięciu tego tunelu oraz następnego, trochę krótszego, byliśmy u kresu eskapady. W zatoce czekały "łódki-sklepy" i jedna od razu nas zaatakowała. Zatrzymaliśmy się i zostaliśmy poddani próbie wytrzymałości. Pani ze "sklepu" po kolei pokazywała każdą puszkę.
- coca cola? - pytała
- no, thank you - odpowiadaliśmy
- sprite?
- no, thank you
- fanta?
- no, thank you
- pepsi?
- no, thank you
Wtedy ona wytoczyła działa dużego kalibru i wystrzeliła:
- ale kup puszkę dla tej pani co wiosłuje, zobacz jaka jest strasznie zmęczona!
A wtedy obie nasze wioślarki zrobiły miny, jakby rzeczywiście umierały z pragnienia. Jedyne, co mogło je uratować to owe puszki, kosztujące 3 razy tyle co w sklepie. Nie z nami takie numery, już słyszeliśmy od innych backpackerów, na czym to polega. Płacę za puszkę powiedzmy dolara, a ona od razu odsprzedaje napój z powrotem do "sklepu" za pół ceny. Czyli obie panie dostają po pół dolara a turysta czuje się jak idiota.

Płynąc z powrotem mijaliśmy sporo łódek, bo było już po 9.00 i turystów przyjeżdżało coraz więcej. Za niektórymi płynął "sklep". Kilka razy mogliśmy przyjrzeć się bardzo oryginalnemu sposobowi wiosłowania - za pomocą nóg. Czytałem o tym wcześniej i koniecznie chciałem zobaczyć jak oni to robią. O ile odpychanie wioseł jest w miarę proste, o tyle wyciągnięcie z wody i przyciągnięcie do siebie wymaga ogromnej wprawy. Zanim wróciliśmy do przystani, czekały nas jeszcze 2 próby. Jedna polegała na tym, że pani otworzyła drewnianą skrzynkę, którą miała w łódce i namawiała nas (Elę szczególnie) do zakupów. Wyciągała różne zdobione materiały i ubranka i nie była zadowolona, kiedy uparcie odmawialiśmy. Na kilka metrów przed końcem ponownie zatrzymały łódkę i mówią "tip, tip", czyli napiwek. A ja palę głupa i mówię "no, thank you". W ten sposób odparłem ostatni już atak.

Hanoi, czyli stolica

Na dwóch przeciwległych końcach Wietnamu znajdują się 2 największe miasta - Saigon i Hanoi. Każdy, to je odwiedza, woli jedno od drugiego. Które? To zależy od preferencji, ale nam stolica nie przypadła za bardzo do gustu. Bardzo ciężko jest się przejść ulicami, bo albo wcale nie ma chodnika, albo jest on zastawiony przez sprzedawców i zaparkowane motory. Wszędzie tłok, wszędzie te motory. Była taka wąska uliczka ze sklepami po obu stronach. Chodziliśmy tam kupować bieliznę, bo tanio i dobra jakość. Co chwila ktoś wjeżdżał motorem i robił zakupy nawet z niego nie schodząc. Oczywiście blokując przejście. Tak jak każdy Amerykanin ma prawo do posiadania broni, tak każdy Wietnamczyk ma prawo do posiadania Hondy. Jest ono rozszerzone o prawo do parkowania w dowolnym miejscu i prawo do jeżdżenia dosłownie wszędzie.

Ogólnie mówiąc, ludzie w Wietnamie nie są tak mili i uprzejmi jak, powiedzmy, w Tajlandii czy Laosie. Szczególnie w północnej części kraju. W Hanoi miałem takie zdarzenie. Otóż musiałem pojechać do konsulatu Myanmaru odebrać paszporty, bo 3 dni wcześniej złożyliśmy wnioski o wizę. Pierwszy raz pojechaliśmy taksówką, co kosztowało 100 000 dongów w dwie strony ($5). Drugim razem pojechałem sam. Na ulicach turystów często zaczepiają kierowcy motorów i oferują serwis Xe om, czyli moto-taxi. Wynegocjowałem cenę 40 tysięcy i pojechaliśmy. Kierowca jechał slalomem i wyprzedzał wolniejsze pojazdy, choć często było to niemożliwe i po prostu stawaliśmy w korku. Po 15 minutach byliśmy na miejscu, odebrałem dokumenty i wracamy. Zatrzymaliśmy się przy dworcu autobusowym, bo chciałem sprawdzić rozkład jazdy. Trochę zeszło, bo nikt nie mówił po angielsku. Mój kierowca też ni w ząb. Chciałem, żeby mnie odwiózł tam, gdzie wsiadłem. Od początku gestykulowałem i pokazywałem na mapie, ale widać nasze kultury są tak różne, że nie mogliśmy się zrozumieć. Także co do ceny, bo o ile ja pokazując 40 000 dongów "tam i z powrotem" myślałem, że to oczywiste, o tyle on uznał, że to było w jedną stronę. Kiedy dałem mu pieniądze, zaczął coś krzyczeć i mi je oddawać. Według niego należało się 100 tysięcy. Szlag mnie trafił, wydarłem się na niego i poszedłem. Ale nie wystraszył się, podjechał i szarpał mnie za rękę. Tak było jeszcze 2 razy, po czym stanąłem żeby ostatecznie wyjaśnić sprawę.

Zrobiło się zbiegowisko, podeszła młoda dziewczyna i wytłumaczyłem jej o co chodzi po angielsku. Udzielił mi się spokój tej miłej, atrakcyjnej nastolatki. Natomiast mój przeciwnik ciągle się awanturował, krzyczał i żywo gestykulował. Pytam się ludzi, ile powinien kosztować ten kurs? Ile zapłaciłby Wietnamczyk? Nikt nie wiedział, czy raczej nie chciał wiedzieć. Więc mówię, że jeśli taksówka z licznikiem 3 dni temu kosztowała 100 000, to jakim cudem motor może kosztować tyle samo? W końcu jakiś facet mówi, że 40 000 to normalna cena i żebym więcej nie płacił. Dla świętego spokoju powiedziałem, że dam 50 000. A jak nie, to możemy iść na policję i tam wyjaśnimy sprawę. Kierowca się zgodził, ale tak mnie przy tym wyzywał, że aż ludzie się na niego oburzyli. Przynajmniej tyle mogłem wywnioskować z tonu i sposobu mówienia. W tym wszystkim nie chodzio o parę złotych, tylko o zasady. Nie lubię jak mnie ktoś robi w balona i koniec.   zdjęcia