AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA 2009-10
MYANMAR. BAGAN (styczeń 2010)
zdjęcia
Jeśli miałbym odwiedzić tylko jedno miejsce w Birmie, wybrałbym Bagan.
Pomiędzy XI a XIII wiekiem władcy Birmy na wyścigi budowali w
ówczesnej stolicy świątynie, z których większość
można oglądać do dziś. W sumie jest ich 2230 (wg innych
źródeł 4400) na przestrzeni zaledwie 42km². Do
naszych czasów nie przetrwały żadne drewniane budowle ani
domy, które kiedyś wypełniały przestrzeń pomiędzy pagodami.
Teraz są to głównie pola uprawne, trawa i krzaki. W styczniu
wyschnięte na pieprz, ale w porze deszczowej zielone i pełne życia.
Kiedyś to życie wyglądało inaczej - to musiało być bardzo liczne
miasto. Przyciągało mnichów z tak odległych miejsc, jak
Indie czy Sir Lanka. Jednak budowanie coraz to nowych i bardziej
okazałych świątyń wyczerpało zasoby kraju, przez co nie było w stanie
stawić oporu Mongołom. W 1287 roku król Narathihapati uciekł
z miasta na widok nadciągających wojsk mongolskich. Od tamtej pory
miasto straciło znaczenie polityczne, ale pozostało ważnym ośrodkiem
religii buddyjskiej.
Na zwiedzanie nie wystarczy jeden dzień. Wielu turystów
jeździ dorożką, co ma swoje zalety w upalny dzień, ale my wybraliśmy
rowery. Nie zniechęciły nas nawet piaszczyste drogi i wszechobecny
kurz. Czytałem o jadowitych wężach, na które trzeba uważać,
jednak my nie widzieliśmy ani jednego. W Myanmarze żyją 52 gatunki
jadowitych węży a współczynnik zgonów od
ugryzienia należy do najwyższych na świecie. Nie powiem, że mieliśmy
szczęście, bo o ile nadepnięcie gada należy zaliczyć do "nieszczęścia",
o tyle samo oglądanie z bezpiecznej odległości to przecież "wielkie
szczęście". Nas niestety ominęło.
Obojętnie o jakiej porze roku przyjedziesz, zawsze w Baganie będzie więcej
pagód niż turystów. Te największe i najbardziej
popularne mogą być oblegane przez wycieczki i sprzedawców,
ale 100 czy 200 metrów dalej bez trudu można znaleźć coś
pustego. W czasach masowej turystyki, kiedy najpiękniejsze miejsca
naszej planety są rozdeptywane przez tłumy, nie można przecenić tej
zalety Baganu. Na większość pagód nie można wchodzić, a
jeśli można, to tylko na boso. Widoki z góry są niesamowite,
bo gdzie by nie spojrzeć, wyrastają pagody. Niektóre
malutkie, a niektóre wysokie na kilkadziesiąt
metrów. Najwyższa, o nazwie Thatbyinnyu, mierzy 61
metrów. Za najpiękniejszą uchodzi Ananda, która
wraz z otaczającymi ją straganami może być uważana za największy sklep
w Baganie. Sprzedawców jest chyba więcej niż
turystów. Potrafią być natrętni, ale nie tak jak w
Wietnamie. Jedna kobieta łaziła za nami wkoło świątyni i w końcu
spytałem, czy ma zamiar wejść na górę.
- "Dlaczego?" - spytała.
- "Bo jeśli Ty idziesz na górę, to my zostajemy na dole, a
jeśli zostajesz na dole, to my idziemy na górę" -
odpowiedziałem.
Wtedy dopiero zrozumiała, że chcemy zwiedzać w spokoju, przeprosiła i
powiedziała, że pokaże nam swój sklepik jak będziemy
wychodzić. Obejrzeliśmy, ale nic nie kupiliśmy, bo nie interesowały nas
wyroby z drewna.
W Baganie można kupić bardzo fajne wyroby rękodzielnicze.
Najpopularniejsze są chyba malowidła piaskowe. Na materiał przyklejona
jest cieniutka warstwa drobnego piasku, pomalowana w różne
ciekawe wzory. Często są to kopie malowideł znajdujących się w
niektórych świątyniach. Takie malowidła są łatwe w
transporcie, a sprzedawcy twierdzą, że można je nawet myć. Kupiliśmy
jedno o wymiarach 1m X 0.5m za jedyne $10. Trochę za bardzo się
targowałem i miałem wyrzuty sumienia. Chciałem nawet wrócić
i dorzucić chłopakowi dolara, ale na koniec się rozmyśliłem. Każdy z
nich twierdzi, że sam maluje, ale nasz sprzedawca rzeczywiście był w
trakcie malowania. Jest to bardzo żmudna robota. Jednak biorąc pod
uwagę, że minimalna płaca w Birmie to pół dolara dziennie
(choć zapewne większość ludzi zarabia więcej) nie jest to złe zajęcie.
Nawet jeśli chłopak namaluje i sprzeda raz na kilka dni, to dobrze na
tym wyjdzie. Zakupy zostawiliśmy sobie na ostatni dzień, żeby nie kupić
pochopnie a potem nie znaleźć czegoś lepszego.
Jeżdżąc rowerem po Baganie, bardzo łatwo przebić dętkę. Zdarzyło mi się
to już pierwszego dnia i musiałem wrócić dorożką, bo już było
ciemno. Drugiego dnia jechałem z Mike (Czech z którym
piliśmy rum na statku) na wschód słońca i też zeszło mu
powietrze. A kiedy poszedł naprawić okazało się, że w dętce jest
kilkanaście dziur! Ostatniego dnia bez problemów wróciliśmy z Elą do
wypożyczalni oddać rowery i dopiero tam zobaczyłem kolec w oponie. Tylko go
wyciągnęliśmy a od razu zeszło powietrze. Dobrze, że nie wcześniej!