AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA 2009-10
MYANMAR. OKOLICE BAGANU (styczeń 2010)
zdjęcia
Mieliśmy "na zbyciu" jeden dzień. Chcieliśmy pojechać gdzieś blisko,
ale żeby nie było turystów. Wpadliśmy na pomysł, że
popłyniemy na drugą stronę rzeki (tej samej, którą
przypłynęliśmy do Bagan) i pochodzimy po okolicy. Niestety
spóźniliśmy się na prom i byliśmy zdani na małe łodzie.
Chętnych do przewiezienia nas przez rzekę nie brakowało, ale ceny były
zbyt wysokie. Długo nie mogliśmy dojść do porozumienia, aż zobaczyłem
odpływającą na pusto łódkę. Pomachałem do gościa i na migi
pokazałem, że chcemy z nim popłynąć. Pokazałem też ile chcę zapłacić i
załatwione. Po chwili już siedzieliśmy w łódce. Minęliśmy
jakąś wielką barkę
załadowaną drzewem. Ponieważ drogi i kolej są w opłakanym stanie, ważną
rolę odgrywa transport wodny. Rzeka Ayeyarwady jest czymś w rodzaju
autostrady, jeśli chodzi o transport towaru.
Domki za rzeką były coraz bliżej, aż w końcu przybiliśmy do brzegu. Już
miałem wychodzić z łódki, kiedy zorientowałem się, że
dopłynęliśmy do wielkiej wyspy. Gdyby nas tam zostawił, bylibyśmy
uwięzieni. Pokazałem, że chcemy płynąć jeszcze dalej, na drugi brzeg.
Oczywiście za to była dopłata. Wkurzyłem się na tą bezczelność, bo było
oczywiste, że chciał nas naciągnąć. Od początku dobrze wiedział, gdzie
chcieliśmy popłynąć. Usiedliśmy na swoje miejsca i czekamy. On też
czeka. Kurs miał kosztować 1000 kyatów ($1), a on chciał
2000. Zacząłem się zastanawiać. Może rzeczywiście myślał, że chcemy na
wyspę? Pokazywałem ręką w tym kierunku, bo z daleka to wyglądało jak
brzeg. W końcu poszliśmy na kompromis - zapłaciłem 1600
kyatów i wreszcie popłynęliśmy na upragniony, drugi brzeg.
Nie wiedzieliśmy za bardzo gdzie iść. Zobaczyliśmy ludzi pracujących na
polu, więc poszliśmy do nich. Potem zobaczyliśmy wioskę, więc poszliśmy
do wioski. Ludzie zdziwieni wyglądali zza płotów. Za nami
szła coraz większa gromada dzieciaków, dla
których byliśmy niewątpliwą atrakcją i odmianą w codziennym
życiu. Jeden z nich, choć najmniejszy, miał bardzo hardą minę i był
odważniejszy od innych. Ela od razu nazwała go Urwis. Chodziliśmy to
tu, to
tam, zaglądając na podwórka i machając do ludzi. Kto się nie
wystraszył, odpowiadał tym samym. Mijaliśmy już ostatnie domy i nasze
dzieciaki powoli się wykruszały. W końcu wyszliśmy za wioskę. Odwracamy
się, a za nami idzie Urwis. Nic sobie nie robił z wołania starszych
dzieci. Wszedł pomiędzy nas i coś tam opowiadał. My nie pozostawaliśmy
dłużni i tak sobie rozmawialiśmy, on po swojemu i my też po swojemu.
Skręciliśmy w prawo, żeby zrobić kółko i wrócić
do wioski. A bosy Urwis twardo dreptał z nami. Na oko jakieś 3 latka.
Umorusana buzia i gęsta, rozwichrzona czupryna. Nagle z tyłu podjechał
nastoletni chłopak na rozlatującym się rowerze. Chwilę pogadał z
Urwisem, posadził go na bagażnik, uśmiechnął się i odjechał.
Praca w polu
Szliśmy dalej polną drogą. Jakiś chłopiec zaprowadził nas do klasztoru,
który służył również za dom. Potem
kontynuowaliśmy równolegle do rzeki, mijając ludzi, zaprzęgi
bawole i nawet motor. Wyprzedziła nas grupa ośmiu osób z
pustymi koszami na głowach, zapewne dla ochrony przed palącym słońcem.
Poszliśmy za nimi. Zobaczyliśmy jak przygotowują się do zrywania
czerwonych papryczek chili. Niewiele myśląc, weszliśmy na pole i też
zaczęliśmy zbierać papryczki. Ciężko było nadążyć, bo
kobiety miały dużą wprawę i szły jak burza. Z biegiem czasu coraz
lepiej nam to wychodziło, a wszyscy oswoili się z naszą obecnością i
całkiem fajnie się
pracowało. Kiedy po godzinie zebraliśmy się do odejścia, żegnali nas
wylewnie i jeszcze długo machali. Jestem pewien, że tego dnia cała
wioska usłyszała historię o turystach, którzy pomagali
zbierać paprykę.
Bez trudu przeprawiliśmy się z powrotem na drugi brzeg rzeki i
wróciliśmy do hotelu. Następnego dnia pojechaliśmy do
Yangon, bo nasz pobyt w Birmie dobiegał końca. W ciągu 16
dni udało nam się odwiedzić tylko te najbardziej znane miejsca i
byliśmy
zachwyceni. Złota Kraina to jeden z tych krajów, gdzie po
prostu TRZEBA wrócić!