AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA 2009-10
MYANMAR. STATKIEM Z MANDALAY DO BAGAN (styczeń 2010)
zdjęcia
Ciężko było zdecydować się na podróż statkiem z Mandalay do
Bagan. Z jednej strony nie chcieliśmy wzbogacać reżimu naszymi
dolarami, a z drugiej chcieliśmy doświadczyć czegoś innego niż autobus.
W końcu zamówiliśmy taksówkę na 4 rano i pojechaliśmy do
przystani nad rzeką Ayeyarwady. Znów była to niebieska Mazda.
Kiedy w połowie drogi stanęła i nie chciała zapalić, myślałem, że nie
zdążymy na statek. Jednak kolejny raz Mazda dowiozła nas na miejsce. W
budce za biurkiem siedział urzędnik i sprzedawał bilety po $10. W
Birmie za wszystkie bilety wstępu płaci się dolarami, widać generałowie
wolą inkasować twardą walutę. Autobusy należą do firm prywatnych,
dlatego płaci się w lokalnej walucie. Natomiast w hotelach preferują
dolary, ale akceptują kyaty (wymawia się: czaty) w stosunku 1 do 1000.
Co do zielonych banknotów, to muszą być w bardzo dobrym stanie.
Jeśli coś jest napisane, rozdarte albo ogólnie zniszczone, to na
pewno nikt tego nie przyjmie. Często zdarzało się nawet, że nie chciano
banknotu zgiętego na pół. Oprócz tego nikt nie
zaakceptuje serii CB. Kiedyś pojawiło się dużo fałszywek z taką serią i
do tej pory każdy się ich boi.
Tymczasem
typ za biurkiem przyjmował haracz, robił wpisy do zeszytu i wydawał
bilety. Jakaś dziewczyna chciała kupić dwa bilety i płaciła banknotem
50-cio dolarowym. Usłyszała, że nie ma reszty. Typ machnął pieniędzmi i
pokazał, żeby sobie poszła. Kiedy stała zdziwiona, śmiał nawet podnieść
głos. Przypomniała mi się Polska w czasach komunizmu. Urzędnik
mógł sobie pozwolić na wszystko, bo od jego łaski zależało
załatwienie sprawy. Chyba jednak się zreflektował, bo potem starał się
być miły. Taka jest natura tutejszych ludzi - uprzejmi, pogodni i
bezinteresowni. Dopiero masowa turystyka wypacza tych bardziej
podatnych. My staliśmy na końcu kolejki i też nie mieliśmy drobnych. Na
szczęście inni płacili mniejszymi banknotami i powoli się uzbierało na
resztę dla nas.
Po wejściu na pokład nie wiedzieliśmy, gdzie
się podziać. Przy rufie były ustawione plastikowe krzesła, ale
wszystkie już zajęte przez obcokrajowców. Reszta pokładu była
zajęta przez tubylców, z których każdy miał pełno
tobołów. Poszliśmy do przodu i znaleźliśmy kawałek podłogi.
Siedliśmy na bambusowej macie i czekaliśmy na wschód słońca, bo
było dość zimno. Statek wyruszył z opóźnieniem. Minął Sagaing,
gdzie znowu mogliśmy podziwiać złote stupy gęsto rozsiane po okolicy.
Około 8.00 przybił do wysokiego, piaszczystego brzegu. Większość
pasażerów wyszła rozejrzeć się po okolicy, a kiedy postój
się przedłużał, posiadała na miękkim piasku. I wtedy gruchnęła wieść,
że ten postój potrwa do 17.00! Jak się okazało, nad rzeką
prowadzona była linia wysokiego napięcia i wszystkie statki musiały
czekać. Dlaczego wypłynęliśmy o 6 rano, kiedy teraz musimy czekać w
szczerym polu przez 9 godzin? Tego nikt nie wiedział. Ale po protestach
turystów kapitan z kimś rozmawiał przez
krótkofalówkę. Potem czekał na decyzję i była pozytywna -
dostaliśmy pozwolenie na dalszy rejs!
W ciągu dnia kilka
razy przybijaliśmy do brzegu, ale tylko tam, gdzie to było zaplanowane.
Za każdym razem ze statku ubywało pasażerów i towaru. Wszystko
odbywało się bardzo sprawnie, a my mieliśmy więcej miejsca do leżenia.
Wieczorem przysiadła się para z Czech i rozpracowaliśmy butelkę rumu.
Atmosfera była przyjazna i nawet nie zwróciliśmy uwagi, że robi
się ciemno. Przybiliśmy do brzegu i usłyszeliśmy, że nie możemy
kontynuować do Bagan, bo jest to zbyt niebezpieczne przy niskim stanie
wody. Już wcześniej zastanawialiśmy się, dlaczego statek płynie to w
lewo, to w prawo. Okazuje się, że omijał mielizny. Więc byliśmy skazani
na zimną noc na statku. Bo w wiosce nie mogliśmy spać. Nocleg jest
dozwolony tylko w licencjonowanym hotelu, albo jeśli podróż trwa
nocą, to w danym środku transportu. Poszedłem się przejść po wiosce.
Było zupełnie ciemno, a przez szpary w bambusowych ścianach
domów przebijał się wątły blask świeczek. Szedłem drogą tak
długo, aż zabudowania zostały daleko w tyle. Kiedy wracałem, w oddali
zobaczyłem zbliżające się światła latarek. Mignęła mi myśl, że to może
po mnie. I nie myliłem się. W korowodzie było chyba z pół
wioski, a na czele szedł starszy mnich. Wziął mnie za rękę i
zaprowadził na statek. Puścił dopiero wtedy, kiedy weszliśmy na pokład.
Nie wiem, co mówili między sobą, ale śmiali się i chyba myśleli,
że się zgubiłem!
Tamta noc należała do najgorszych w całej
podróży. W ogóle nie byliśmy przygotowani do noclegu.
Żadnego śpiwora czy karimaty. Ela dostała koc od pani zza baru i jakoś
przemęczyliśmy się na podłodze. Najgorsze było zimno i ta
nierówna, pleciona z bambusów mata. Ale za to po takiej
nocy wszyscy radośnie przywitali wschodzące słońce i już bez
przeszkód dopłynęliśmy do Bagan.