www.mariusztravel.com logo



AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA 2009-10

LAOS. PLEMIONA AKHA DZIEŃ 3 (grudzień 2009)   zdjęcia

W wioskach Akha żyją 2 hałaśliwe zwierzęta: psy i koguty. Te pierwsze z daleka wyczuwają obcego i kiedy w nocy szliśmy za potrzebą do lasu (bo w wioskach nie ma toalet), ujadały jak szalone. Natomiast te drugie były jeszcze gorsze. Zawsze o tej samej porze, czyli o 3.30, robiły krótki, 5-cio minutowy koncert. Potem cisza. Po godzinie zaczynała się druga część koncertu, już trochę dłuższa. Potem znów cisza. To znaczy, cisza przed burzą. Bo trzecia część był najdłuższa i najgłośniejsza. Nasz kogut siedział gdzieś pod drewnianą podłogą, na której spaliśmy i miałem wrażenie, że pieje mi do ucha. Nie dziw, że wszyscy wstają wcześnie rano. Po prostu inaczej się nie da.

Poprzedniego dnia pytałem Vongsaya, dlaczego psy są tak źle traktowane, to znaczy bite i kopane. W odpowiedzi usłyszałem, że to nie są psy domowe i przyjaciele ludzi. To są zwierzęta hodowane na mięso. Wyraziłem chęć spróbowania takiego mięska i kiedy wstaliśmy rano, Vongsay już obierał z sierści małego, czarnego psa. Potem kundel był opiekany na ogniu, a na końcu smażony w kawałkach przy ognisku. Trochę to wszystko potrwało i dość późno wyszliśmy w dalszą drogę. Tego dnia mieliśmy dojść do wioski Chia Hen. O ile Ela czuła się coraz lepiej, to ja najwyraźniej zaraziłem się od niej i ledwo zipałem na podejściach. Gorączka, osłabienie i katar nękały mnie od rana. Droga była podobna do poprzednich dni, czyli zejście do rzeki, wejście do przełęczy i tak w kółko.

Wioska Chia Hen

Przyjęcie w domu szefa było zupełnie inne, niż w poprzedniej wiosce. Od razu dostaliśmy papkę z dyni, granatowe ziemniaki i ryż. Potem butelkę lao lao. Nie wypiliśmy dużo i poszliśmy się przejść. Wioska liczy 35 domów i 290-ciu mieszkańców. Jest generator i nawet stara antena satelitarna na dachu u szefa. Domy zadbane i było jakoś tak ładniej niż w poprzedniej wiosce. Szef również bardzo młody (24 lata) ale bystry i widać, że ma posłuch. Wziął dziecko na plecy i chodził za nami po wiosce. Nie żeby nas sprawdzać, myślę, że był po prostu ciekawy, co robimy. A my robiliśmy zdjęcia dzieciakom. Dziewczynki chowały się za płotami, ale chłopcy byli na tyle odważni, że ustawiali się do zdjęcia. Wtedy wyciągałem aparat a oni brali nogi za pas! Większość z nich biegała na boso, a ci najmłodsi zupełnie bez spodni. Wiele kobiet nie zasłaniało piersi, widać nie jest to wstydliwa część ciała. Choć jeśli któraś pozwalała na zdjęcie, to się zakrywała. Nie są aż tak odizolowani od świata żeby nie wiedzieć, że u innych cycki wzbudzają emocje. Wieczorem, kiedy chodził generator, w jednym z domów mieszkańcy oglądali telewizję. Poszedłem tam, żeby naładować baterię do aparatu. W pomieszczeniu stał telewizor, a dookoła siedziało kilkadziesiąt osób, głównie dzieci. Z ciekawością oglądali jakiś program rozrywkowy, czyli śpiew i tańce.

Kolację zjedliśmy w męskim gronie, to znaczy Ela była jedyną kobietą. Inne siedziały w cieniu i cierpliwie czekały, aż zjemy. Kiedy tylko skończyliśmy, od razu zabrały niski, okrągły stół. Dopiero wtedy zrozumieliśmy, że nie było drugiego stołu i dlatego musiały czekać. Po kolacji przyszły 4 dziewczyny, żeby nam zrobić masaż. Tym razem już nas to nie zdziwiło. Natomiast nie spodziewaliśmy się, że nam każą za to płacić, bo poprzednio masaż był za darmo. Nie jakaś wielka suma, tylko $2, ale jednak. Po masażu miałem okazję spróbować kio ma. Jest to kawałek orzecha zawinięty w liść z dodatkiem czerwonego żelu. W Birmie coś podobnego nazywano "betel nut". Wielu Akha żuje kio ma nałogowo, bo jak mi tłumaczono, jest to uzależnienie. Jest gorzkie i tak czerwone, że kiedy ktoś wypluwa, wygląda jak krew. Plucie jest konieczne, bo tego się nie połyka. Żujący co chwila wypluwali czerwoną ślinę przez szpary pomiędzy deskami podłogi. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się to obrzydliwe. Kiedy byliśmy wśród Akha, wydawało mi się to takie normalne.