Z MEKSYKU DO ARGENTYNY 2006 - 07
OAXACA, MONTE
ALBAN, ZIPOLITE I SAN CRISTOBAL DE LAS CASAS (październik 2006)
zdjęcia
Oaxaca
Ostrzegano
mnie przed tym miastem. Od trzech miesięcy ludzie
skupieni wokół
grupy profesorów, którzy to wszystko
zapoczątkowali,
okupują budynki rządowe.
Zabarykadowali centrum miasta i domagają się miedzy innymi
ustąpienia
gubernatora i sprawiedliwego traktowania Indian, którzy
stanowią pokaźny
procent mieszkańców stanu Oaxaca. W mieście jest
teraz bardzo mało turystów.
Kamienice z czasów kolonialnych pomalowane na żywe
kolory są teraz
popisane różnymi hasłami politycznymi. Nie
widziałem w mieście ani
jednego policjanta, ale było bezpiecznie.
Pomimo
barykad można wejść na plac centralny - Alameda.
Koczują tam setki
ludzi cierpliwie czekając na pokojowe rozwiązanie konfliktu.
Natomiast rząd
federalny zgromadził 2 tysiące policjantów w pobliżu miasta.
Większość ludzi po prostu robi to, co zawsze. Widać to po wąskich
uliczkach zapchanych trąbiącymi
samochodami i
markecie pełnym ludzi. Na markecie można kupić
chipolites,
czyli
smażone
koniki polne. Nie wyglądały apetycznie, ale
spróbowałem i nawet mi posmakowały.
Takie czerwone, chrupiące...
Zanim wyjechałem z Oaxaca, odwiedziłem kilka miejsc w okolicy, takich
jak skamieniałe
wodospady w Hierve de Agua i ruiny Monte Alban, oraz wszedłem na
najwyższą górę
w okolicy - Cerro San Lorenzo 3200m, położoną w Sierra Juarez.
Od początku
przyczepiły się do mnie 2 psy i towarzyszyły mi na sam szczyt.
Dodawało mi to otuchy,
kiedy zgubiłem ścieżkę
i musiałem 2 godziny wspinać się pod stromą górę porośniętą
dość gęstą roślinnością.
Największą
atrakcją w okolicy jest jednak Monte Alban.
Właściwie tylko Główny
Plac położony na szczycie góry. Monte Alban było
stolicą Indian Zapotec i
liczyło do 30 tysięcy mieszkańców. Dwie
główne budowle to "Pałac"
(Platforma Południowa) i Świątynia (Platforma Północna).
Oprócz tych
dwóch budowli jest jeszcze 14 pomniejszych. Miasto
osiągnęło szczyt
rozwoju około roku 600, wkrótce potem zostało opuszczone z
niewyjaśnionych powodów.
Zipolite - raj, w którym otarłem się o śmierć
Pakując
plecak do nocnego autobusu do Puerto Escondido usłyszałem 2
dziewczyny mówiące
po polsku. Wkrótce siedzieliśmy w środku,
rozmawiając i ciesząc się ze
spotkania. Autobus jechał krętą, wyboistą drogą,
dopóki nie stanął gdzieś
w środku nocy. Musieliśmy się przesiąść.
Próbowałem spać, ale nie było
to łatwe. Na zakrętach rzucało mnie na boki, na dodatek
autobus ciągle wpadał
w dziury czyhające w ciemności. O świcie dojechaliśmy do
Pochutla i znów
przesiadka. Zdecydowaliśmy zmienić plan. Zamiast
komercyjnego
Puerto Escondido, postanowiliśmy odwiedzić małe, spokojne Zipolite.
Okazało
się, że to po prostu raj. Długa, piaszczysta plaża
zamknięta z
obu stron skalistymi wzgórzami, zielonymi od tropikalnej
roślinności. Zaskakująco
ciepła woda zapraszała do kąpieli, a dwu, czasem nawet trzymetrowe fale
do
walki z ich żywiołem. Wzdłuż plaży setki palm i małych,
drewnianych domków
krytych liśćmi zwanych
cabaña.
Wynajęliśmy sobie taką
cabañę
z hamakami na balkoniku za $7. Oczywiście po ciężkich
negocjacjach, ale byliśmy
na wygranej pozycji, bo sezon jeszcze się nie zaczął i całe to piękne
miejsce dzieliła
garstka turystów.
Dzień
zleciał na kąpieli, spacerach i zwykłym wylegiwaniu się na
hamakach.
Wieczorem popijaliśmy
Crema
de Mezcal (lokalny alkohol) i
oglądaliśmy piękny,
czerwony zachód słońca. Nocą poszliśmy się pluskać
w oceanie oświetlonym złotą
tarczą pełnego księżyca. To było zbyt piękne, aby mogło
trwać, i
dziewczyny wyjechały następnego dnia. Zrobiło się smutno.
Zająłem
się bieganiem i walką z falami. Jakaś tajemnicza siła podnosi
taką masę
wody w górę, tylko po to, aby rzucić ją z impetem w
dół. Nieraz poczułem
tą niszczycielską siłę, choć najczęściej salwowałem się ucieczką pod
wodę, jak najbliżej
dna.
Wyspałem się na hamaku i następnego dnia poszedłem biegać po plaży
dopóki słońce
było nisko. Zmęczony wszedłem do wody ochłodzić się.
Przeszło kilka
fal stosunkowo niewielkich i nagle zorientowałem się, że nie mogę
dotknąć dna.
To nic, popłynąłem trochę w stronę brzegu. Ale dna
wciąż nie było.
Zmęczony bieganiem, zacząłem opadać z sił.
Wystraszyłem się i zacząłem
płynąć wzdłuż plaży, aby uciec od prądu ciągnącego mnie w złym
kierunku.
Jednak już po kilku ruchach wiedziałem, że nie mam szans.
Fale rozwalały
się na mojej głowie a nogi odmawiały posłuszeństwa. Z
rozpaczą krzyknąłem
kilka razy. Jakaś para spacerująca po plaży zatrzymała się i
popatrzała w moją
stronę, ale
poszła dalej. Byłem sam w tej walce. Nawet nie
bałem się śmierci
tylko tego, co mnie czekało zanim ona nadejdzie. A nie mogło
być wątpliwości,
że nadejdzie nieuchronnie. Brzeg się oddalał a ja z trudem
utrzymywałem
się na powierzchni, powodowany jedynie instynktem. Gdyby
tylko był jakiś sposób,
aby umrzeć szybko, bezboleśnie, już... Ale nie było, więc
jeszcze
ostatkiem sił chciałem oddalić ten moment.
Nagle
zobaczyłem, że ktoś podpływa i podaje mi deskę!
Usłyszałem:
"nie umiesz pływać? To będzie cię kosztować 400 pesos".
Syn właściciela
cabaña
przyszedł mi z pomocą.
Dałem
się wyciągnąć
na brzeg i powoli, przewracając się, doszedłem do cienia.
Byłem
absolutnie wyczerpany. Potrzebowałem całego dnia żeby dojść
do siebie.
Bez wątpienia Andres Castellanos Perez uratował moje nędzne
życie.
W czasie poprzedniej podróży, wspinając się na Tocllaraju w
Peru, góry nauczyły
mnie respektu. Tu, w Meksyku, przyszła kolej na ocean.
San Cristobal de las Casas
Po
kolejnej nocy spędzonej w autobusie,
znalazłem się w jednym z najładniejszych miast Meksyku, San Cristobal
de las
Casas w stanie Chiapas. Miasto jest pięknie położone w
zielonej dolinie
otoczonej górami. Pierwszego dnia odwiedziłem
jaskinię, gdzie ogromne
stalaktyty i stalagmity sterczą niby kolumny. Po powrocie
poszedłem na
targ, zazwyczaj najlepsze miejsce do podglądania codziennego życia
zwykłych
ludzi. Kobiety ubrane w tradycyjne, kolorowe, wyszywane
stroje.
Stoiska z owocami i warzywami, ubraniami i wszelkimi
drobiazgami.
Inne z mięsem przechowywanym w temperaturze 25C.
Budki sprzedające
niezłe
tacos.
Dziwne, że z takiego mięsa potrafią zrobić
dobre
tacos.
San Cristobal to bardzo kolorowe miasto. Charakterystyczne,
niskie domy
przy wąskich uliczkach z jeszcze węższymi chodnikami pomalowane są na
jaskrawo
żywe kolory. Kobiety z różnych grup etnicznych
ubierają charakterystyczne
stroje, często noszą dzieci na plecach albo różne przedmioty
na głowie.
Mieszkańcy różnych wiosek i miasteczek w okolicy
często mówią własnym
językiem i noszą odmienne stroje. Dzięki temu w San Cristobal
można
podziwiać taką fantastyczną różnorodność, niespotykaną w
Europie.
W hostalu natknąłem się na Alexa, którego poznałem w Oaxaca,
oraz Laurę i
Sophie. Wieczorem siedzieliśmy na płaskim dachu hostalu,
chowając butelki
z winem, a później poszliśmy do baru na piwo.
Następnie dałem się namówić
na prawdziwie meksykański klub zaproponowany przez lokalnego chłopaka.
Byliśmy tam jedynymi obcokrajowcami, tak jak lubię.
Atmosfera była
świetna, zespół grał dobrą muzykę i parkiet zapełnił się w
okamgnieniu.
Alex, który wcześniej był nieśmiały i
małomówny, przeszedł totalną
transformację. Z wielką wprawą zaczął wywijać break dance.
Meksykanie natomiast, jak na Latynosów przystało,
tańczyli po prostu
świetnie. Kiedy w końcu wyszliśmy około 3 w nocy, Alex ciągle
nie miał
dosyć i chodził na rękach żebyśmy jeszcze wrócili.
Daliśmy się namówić, i
Alex zafundował nam następny pokaz break dance.
Następnego dnia oczywiście nie byliśmy w pełni sił. Alex się
ulotnił,
pewnie dlatego, że poprzedniej nocy próbował dobierać się do
Laury i było mu
głupio. Pojechałem z dziewczynami odwiedzić Zinacantan, małe miasteczko
pięknie
położone w górach o pół godziny drogi od San
Cristobal. Wszystkie kobiety
noszą tam granatowe spódnice i niebieską górę.
Nawet dziewczynki grające
w piłkę na boisku, co musiało być bardzo niewygodne, nie wspominając o
tym, że
było gorąco. Przeszliśmy się trochę zaglądając przez ploty do
gospodarstw, gdzie wszystko wygląda jakby czas stanął w miejscu
kilkadziesiąt
lat temu. Nie znaczy to oczywiście, że mieszkańcy nie
korzystają ze
zdobyczy cywilizacji takich jak samochód, telefon
komórkowy czy telewizor.
Po prostu nie jest to tak
rozpowszechnione.
zdjęcia