Z MEKSYKU DO ARGENTYNY 2006 - 07
ZDOBYCIE HUASCARÁN 6768m, NAJWYŻSZEJ GÓRY PERU (sierpień
2007)
zdjęcia
Po zdobyciu Pisco, byłem gotowy na coś naprawdę dużego.
Huascaran
Sur jest najwyższą górą w Peru i mierzy 6768mnpm.
Jego
potężne
lodowce wznoszą się wysoko ponad wszystkie inne góry w
okolicy.
Na wyprawę przygotowałem się ze Stefanem z Niemiec oraz Janet
z
Peru. Janet chciała dojść tylko do Obozu 1 na wysokości
5200m.
Zakupiliśmy prowiant, wypożyczyliśmy sprzęt i wcześnie rano
pojechaliśmy do wioski Musho. Tam wynajęliśmy 2 osły, na
które
poganiacz, zwany
arriero,
zapakował nasze ciężkie plecaki. Ruszyliśmy w stronę
Huascaran,
piętrzącym się wysoko ponad nami, jako biała, błyszcząca masa lodu.
Zakurzona ścieżka prowadziła przez las
eukaliptusów a
następnie
trawiaste wzgórza aż do Base Camp. Tam kończyła
się ścieżka i
kontrakt naszego
arriero.Wzięliśmy
plecaki na plecy i zaczęliśmy wspinaczkę po skałach.
Mój
plecak,
ważący 35kg, był szczególnie ciężki. Po 3
godzinach
dotarliśmy do
schroniska "Don Bosquo Huascaran" na wysokości 4670m.
Rozbiliśmy
namioty w pobliżu i objadaliśmy się słodyczami. Mieliśmy
wspaniały widok na dolinę i góry Cordillera Negra po jej
drugiej
stronie. Tam właśnie zniknęło czerwone słońce, malując niebo
całą
gamą ciepłych kolorów. Już się ściemniało kiedy
kończyliśmy
gotować to co zwykle się gotuje w górach - makaron.
Zrobiło
się
zimno, ale nie zamieniłbym naszej restauracji "Pod gwieździstym niebem"
na żadną inną.
Obóz na lodowcu
Następnego dnia spakowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy w stronę bliskiego
już lodowca. Po pół godziny czasami stromych skał
byliśmy na
miejscu. Ubraliśmy plastikowe buty, raki, cieplejsze kurtki i
byliśmy gotowi. Z czekanami w ręku, zaczęliśmy mozolną
wspinaczkę
do Obozu 1. Huascaran wydawał się tak blisko, ale to tylko
złudzenie. Po prostu jest tak ogromny, ze wydaje się być w
zasięgu ręki. Mocne, tropikalne słońce odbija się od śniegu i
pali twarz, a lodowiec wydaje się nie mieć końca. Za każdym
wzgórzem pojawia się następne, a cel w ogóle się
nie zbliża.
Jednak po 4 godzinach w końcu dotarliśmy do Obozu 1 na
wysokości
5200m. Było tam już sporo namiotów ekspedycji
niemieckiej,
która
liczyła 13 osób plus tragarze i przewodnicy.
Mieliśmy przed
sobą
8 godzin odpoczynku i postanowiliśmy w pełni go wykorzystać.
Wspinaczka na szczyt
O 10 w nocy byliśmy już ubrani, przepasani liną i gotowi do ataku.
Księżyc oświetlał wyraźną ścieżkę prowadzącą w
górę lodowca.
Ruszyliśmy. Pierwszą przeszkodą była ogromna
szczelina w
lodowcu, z bryłą lodu zakleszczoną pomiędzy jej pionowymi ścianami.
Ubezpieczając się, powoli, ostrożnie, przedostaliśmy się na
drugą
stronę. Ścieżka dalej pięła się w górę
wśród potężnych
seraków
groźnie wiszących po obu stronach rynny zwanej "Candeletta".
Wyszliśmy w końcu na bardziej płaski teren i skręciliśmy w
lewo,
w stronę Obozu 2. W pewnym momencie usłyszeliśmy zbliżający
się
huk. Stanęliśmy jak wryci rozglądając się, ale w ciemności
nie
było widać żadnej lawiny. Po kilkunastu sekundach nastała
cisza.
Ruszyliśmy dalej.
Ciągle jeszcze było mi ciepło, ale zaczął wiać wiatr i ubrałem ostatnią
już kurtkę i spodnie. Kiedy doszliśmy do Obozu 2 pomiędzy
Huascaran Sur i sąsiednim, niższym Huascaran Norte, byliśmy już
zmęczeni i zmarznięci. Stefan zobaczył sylwetki kilku
namiotów
w
dole, i zeszliśmy tam poszukać schronienia. Jednak kiedy się
zbliżyliśmy, namioty okazały się wielkimi bryłami lodu.
Próbowaliśmy schować się przed wiatrem za tą
największą, ale
bez skutku. Jedynym sposobem było kontynuowanie wspinaczki,
inaczej kilkunastostopniowy mróz i wiatr wyziębiają organizm
w mgnieniu
oka.
Szliśmy więc dalej, czasami bardziej a czasami mniej stromą
ścieżką wydeptaną na śniegu. Przeskoczyliśmy szczelinę i
mieliśmy
przed sobą 20-sto metrową, stromą rynnę. Wspięliśmy się na
jej
szczyt i dalej w lewo po prawie równie stromym lodzie.
Przełożyłem linę na drugą stronę i zrobiło się
ciemno... Z
rozpaczliwą bezsilnością patrzałem jak moja latarka, strącona liną z
głowy, spadała w dół... Stoczyła się do rynny i
gdzieś dalej
w
głębię szczeliny. Na szczęście niebo już się robiło jasne na
wschodzie, więc kontynuowaliśmy. Powoli pięliśmy się w
górę,
kiedy
pierwsze promienie długo oczekiwanego słońca oświetliły białe ściany
sąsiednich gór. Najpierw na czerwono, potem na
pomarańczowo,
aby
w końcu przywrócić im zwykłą biel.
My jednak wspinaliśmy się po stronie północnej i długo
jeszcze nie
mieliśmy poczuć ciepłych promieni naszej życiodajnej gwiazdy.
Plecak ciążył coraz bardziej i zastanawiałem się, czy w
ogóle
damy
radę dotrzeć na szczyt. Szliśmy powoli, odpoczywając co 10
kroków, wycieńczeni bezsennością i wielogodzinnym marszem.
W
takim
tempie cel wyprawy pozostawał bardzo daleki. W miarę upływu
godzin, mój wysokościomierz powoli zaczął pokazywać pożądane
cyferki.
Dochodziła godzina 11 kiedy weszliśmy na szczyt kolejnego
wzgórza. Było płasko i słonecznie. I
wtedy
uświadomiłem
sobie że, jak okiem sięgnąć, wszystko dookoła znajdowało się poniżej.
Byliśmy na szczycie!!! 6768m! Przepiękny
widok
rozpościerał się na wszystkie bardziej i mniej znane ośnieżone szczyty
Cordillera Blanca.
Powrót
Po krótkim odpoczynku czas na zdjęcia i radość z
osiągniętego celu.
Ale jeszcze mieliśmy wiele przed sobą. Zaczęliśmy
zejście
do Obozu 2, mijając imponujące ściany lodu, na które nie
zwracałem
wcześniej uwagi. Postanowiłem zejść do szczeliny gdzie
prawdopodobnie dogorywała moja bezcenna latarka. Umocowałem
linę
i zszedłem w dół, przeszukując dostępne miejsca.
Bez skutku.
Wiedziałem, że nie ma szans, ale musiałem
spróbować.
Minęliśmy Obóz 2, pełen namiotów
niemieckiej ekspedycji.
Zeszliśmy w dół pośród
seraków Candaletty a zachodzące słońce
właśnie rzucało ostatnie, czerwone promienie. Już się
ściemniało
kiedy dotarliśmy do namiotów. Po dwudziestu
godzinach byliśmy
po
prostu wykończeni.
Następnego dnia zwinęliśmy namioty, zeszliśmy do schroniska i
dalej w dół krętą ścieżką aż do Musho. Tego dnia
rozpoczęliśmy na
lodowcu, następnie poprzez skały i kamienie, trawiaste
wzgórza i w
końcu las, zeszliśmy do doliny gdzie pola uprawne i ich
właściciele, tzw.
campesinos,
prażą się w słońcu. Tego samego dnia wróciliśmy do
Huaraz,
gdzie
jak zwykle, najwyższym priorytetem był prysznic, a następnie porządna
kolacja.
zdjęcia