www.mariusztravel.com logo



Z MEKSYKU DO ARGENTYNY 2006 - 07

OKOLICE JEZIORA ATITLAN, SŁAWNY MARKET W CHICHICASTENANGO I MIASTECZKO TOTONICAPAN (listopad 2006)   zdjęcia

San Pedro

Po 10 dniach spędzonych w Quetzaltenango, nadszedł czas pakowania dobytku.  Pojechałem mikrobusem w stronę dworca.  Musiałem przejść przez market, gdzie kilka dni wcześniej o mało nie straciłem portfela.  Kieszonkowcy zrobili sztuczny tłok i kiedy złapałem za kieszeń, portfel był już w połowie wyciągnięty.  Tym razem przeszedłem szybkim krokiem i znalazłem się na "dworcu".  Jest to po prostu ulica, gdzie stoją dziesiątki chicken busów.  Po chwili mój wielki, 30-sto kilowy plecak był na dachu, a ja w środku kolorowego, rozlatującego się autobusu.  Podróż trwała 4 godziny z powodu robot drogowych.  Ostatni odcinek drogi to serpentyny i wyboje na których autobus podskakiwał co chwila.  W końcu usłyszałem "San Pedro"!  Wysiadłem, a konduktor już był na dachu po bagaże.   Już się ściemniło, ale ulice były pełne ludzi.  To nic nowego, bo kilkutysięczne miasteczka tętnią tu życiem.  Być może dlatego, że większość ludzi mieszka w małych, obskurnych domkach bez okien, gdzie często podłogą jest ziemia.  Nic dziwnego, że nie spędzają w nich wolnego czasu.  Szedłem do hostelu, kiedy usłyszałem krzyk "Marius"!  Po czym ktoś rzucił mi się na szyję.  To Mayu!  Mieliśmy się spotkać tu, w San Pedro, ale nie myślałem, że tak szybko.  Następnego dnia wzięliśmy sobie pokój z łazienką za jedyne $4 i zaczęliśmy kilkudniowe leniuchowanie.  Czas mijał na spacerach nad pięknym jeziorem Atitlan, zwiedzaniu okolic i gotowaniu posiłków.  Mayu robiła zdjęcie wszystkiego, co ugotowaliśmy.  Jezioro otoczone jest górami i wulkanami, co w połączeniu z ciepłym ale nie gorącym klimatem czyni je jedną z głównych atrakcji Gwatemali.

Nariz del Indio 2263m

Jednego dnia wybraliśmy się z Mayu na górę Nariz del Indio, czyli Nos Indianina.  Nazwa bierze się stąd, że patrząc z dystansu, góra przypomina profil ludzkiej twarzy.  Ścieżka była stroma i kamienista.  Mijaliśmy krzaki, na których dojrzewała czerwona kawa, pola kukurydzy, wielkie agawy.  Słońce dawało się we znaki, więc nie śpieszyliśmy się.  Po 3 godzinach stanęliśmy na szczycie, 2263mnpm.  W planie było ognisko i pieczenie kurczaka, ale Mayu zapomniała zapalniczki.  Trudno, przynajmniej nie będzie się truła papierosami, pomyślałem.  Kiedy ja zastanawiałem się jak tu wyczarować ogień, Mayu modliła się do Buddy.  Żartowałem sobie z tego co niemiara.  Jednak wkrótce pojawiło się 2 Amerykanów palących marihuanę, a niedługo potem dym naszego ogniska.  Cierpliwie piekliśmy nogi kurczaka, które skwierczały i rumieniły się w miarę upływu czasu.   Słońce było coraz niżej.  Kiedy wreszcie zjedliśmy naszą pieczeń, był już prawie zachód.  Schodziliśmy powoli, bo było stromo i ślisko.  Zejście drugą stroną góry miało być łatwiejsze, ale nie było.  A na dodatek wylądowaliśmy w zupełnie złym miejscu, bo w pobliżu miasteczka Santa Clara.  Zanim odnaleźliśmy właściwą ścieżkę, było już ciemno.  Oczywiście nie mieliśmy latarki.  Wiele razy chodziłem nocą po górach i traktuję ciemność jako niewielkie utrudnienie.  Zapomniałem jednak, że nie jestem sam.  Ścieżka była bardzo stroma, a w cieniu drzew było zupełnie ciemno.  Schodziliśmy po kamieniach powoli, krok po kroku, kierowani instynktem i intuicją.  Tylko świetliki zapalały się i gasły, tak samo jak nadzieja na szybki powrót.  Sam już byłem zmęczony i nawet się nie zdziwiłem, kiedy Mayu zaczęła płakać.  Ja miałem porządne buty, a ona zwykle adidasy, które co chwila traciły przyczepność.  Musieliśmy brnąć dalej.  Widoczne w dole miasto było coraz bliżej, aż w końcu dotarliśmy do asfaltu i pierwszej latarni.  Jaka to była ulga i radość!

Po dniu zasłużonego odpoczynku, postanowiliśmy pojechać konno do punktu widokowego opodal miasta.  Konie bez trudu pokonywały wzniesienia, a my upajaliśmy się niezapomnianym widokiem jeziora Atitlan.  Kolejnego dnia poszliśmy popływać na niewielką plażę.  Przychodzi tam też wielu mieszkańców San Pedro, ale w innym celu.  Zarówno kobiety, jak i mężczyźni, myją się mydłem w jeziorze, przy czym kobiety dodatkowo piorą ubrania.  Jak to dobrze mieć w domu ciepły prysznic i pralkę!

San Antonio Polopo

Miałem ochotę zostać w San Pedro dłużej, ale w końcu jestem podróżnikiem a nie wczasowiczem.  Popłynęliśmy więc z Mayu motorówką na drugą stronę jeziora, do turystycznego miasta Panajachel.  Zostaliśmy tam 3 noce, choć samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania, oprócz taniego jedzenia i internetu.  Odwiedziliśmy miasteczko San Antonio Polopo, gdzie na zboczach gór rośnie bardzo dużo szczypiorku.  Podeszła do nas kobieta i zaprosiła do domu.  Nie wiem po co za nią poszliśmy, chyba zwykła ciekawość.  Na błotnistym podwórku cała rodzina czyściła i wiązała w pęczki szczypiorek.  W domu natomiast było sporo tradycyjnych ubrań na sprzedaż.  Przez pół godziny Mayu przymierzała różne opaski i bluzki, a ja odpowiadałem na pytania odnośnie mojego stanu cywilnego.  Mogłem powiedzieć, że Mayu to moja żona, a wtedy miałbym spokój.   W końcu odeszliśmy nie kupując niczego, bo było nam to po prostu niepotrzebne.  Mijaliśmy jeszcze wiele kobiet tkających kolorowe materiały z których szyją tradycyjne stroje, charakterystyczne dla tego miasteczka.  Jednak każde spojrzenie w ich stronę kończyło się naleganiem, żeby coś kupić, co stało się denerwujące.

Targ w Chichicastenango

Następnego dnia pojechaliśmy do miasta Chichicastenango odwiedzić tamtejszy market.  Na sprzedaż wystawione są różne wyroby, od tradycyjnych ubrań do masek i kolczyków.  Stoiska mienią się całą gamą kolorów, a sprzedawcy zachęcają do oglądania i oczywiście kupowania.  Przed kościołem pali się ognisko.  Kilka osób wymachuje dymiącymi kadzidłami, a inni modlą się klęcząc przed wejściem.  Z dachu rozbrzmiewa rytmiczna muzyka.  Weszliśmy do środka.  Obserwowałem bardzo starą kobietę jak zapalała świeczki pod bocznym ołtarzem.  Żegnała się kilkanaście razy mamrocząc coś pod nosem, po czym wyciągnęła piersiówkę (chyba rumu) i rozlewała na wszystkie strony, wciąż szepcząc modlitwy.  Katolicyzm Gwatemali jest pomieszany z prastarymi obrzędami Majów.  Ludzie są bardzo wierzący i religijni.  Dla większości ludzi jedynym wybawieniem z nędznej egzystencji jest wyjazd do USA lub śmierć i raj obiecany przez Jezusa.  Młodzi jeszcze myślą o USA, starzy już tylko o raju.

Totonicapan

To 10-cio tysięczne miasto położone na wysokości 2500m jest rzadko odwiedzane przez obcokrajowców.  Ponownie odwiedziliśmy market, gdzie życie prostych ludzi jest łatwe do zaobserwowania.  Kobiety sprzedają przeróżne owoce i warzywa.  Inne lepią i pieką placki z mąki zwane tortilla.  Są one podstawą diety w tym kraju.  Ponieważ używa się różnego rodzaju mąki, tortilla może mieć kolor biały, żółty a nawet czarny.  Kobiety nie chodzą na zakupy z siatkami, tylko z koszami na głowach.  Niektóre wracają z targu z żywym towarem, takim jak kury czy indyki.  Znów zaatakowali mnie kieszonkowcy, na szczęście bezskutecznie.  Mimo to podobał mi sie ten market, bo był po prostu zwykły.
.
W Totonicapan znajdują się gorące źródła, które postanowiliśmy odwiedzić.  Zapłaciliśmy 3 centy (!) za wstęp, co oznacza, że jest to atrakcja przeznaczona dla lokalnych mieszkańców a nie turystów z zagranicy.  Weszliśmy do środka i zobaczyliśmy setki ludzi przebierających się lub myjących w białej od mydła wodzie.  Wszyscy patrzyli na nas i nie czuliśmy się mile widziani.  Wyszliśmy, ale po namyśle zdecydowaliśmy wrócić.  Rozebraliśmy się i weszliśmy do basenu.  Usiedliśmy w wodzie do kostek, gdzie w ścisku myło się już ze 100 osób.  Z basenu wchodzi się do "wieloryba".  Jest to betonowe iglo bez oświetlenia, także pełne ludzi.  Wszyscy mają małe miski do polewania się gorącą wodą.  Gdy zobaczyli, że my nie mamy misek, zaczęli nam oferować swoje.  Zaczęliśmy rozmawiać i nagle poczuliśmy sie wśród swoich.  Byliśmy sporą atrakcją dla nich, tak samo jak oni dla nas.  Odważniejsi pytali skąd jesteśmy i co robimy.  Inni tylko się uśmiechali.  Jeszcze przy wyjściu dogonił nas chłopak, żeby zrobić z nami zdjęcie.

Kiedy wieczorem poszliśmy zjeść kolację, znów spotkaliśmy życzliwych ludzi.  Zaczęło się od rozmowy z właścicielem skromnej restauracji.  Potem przyszły jego córki i nawet się nie obejrzeliśmy, kiedy minęły 3 godziny.  Następnego dnia natknęliśmy się na chińską restaurację.  Wiedziałem, że się postarają, bo Mayu uchodzi tu za Chinkę, więc pomyślą, że zna się na chińskiej kuchni.  Nie pomyliłem się - dostaliśmy po wielkim talerzu pysznych warzyw z kruczakiem.  Kiedy staliśmy przy ladzie, nagle wszystko zaczęło się trząść i trzeszczeć.  Popatrzałem na obsługę, oczekując wyjaśnień.  Zamiast tego, poczułem następną dawkę dziwnych wstrząsów, tym razem jeszcze silniejszych.  Podłoga przesuwała się pod nogami a ściany wydawały groźne dźwięki.  Wtedy wszyscy zrozumieliśmy, że to trzęsienie ziemi.  Podbiegliśmy do wyjścia, ale już było po wszystkim.  Trzęsienie trwało 20 sekund i mierzyło 5.3 stopni w skali Richtera.  Na szczęście nie było zniszczeń ani ofiar w ludziach.   zdjęcia