Z MEKSYKU DO ARGENTYNY 2006 - 07
TODOS SANTOS CUCHUMATAN, RAJSKI SEMUC CHAMPEY I DAWNA STOLICA ANTIGUA GUATEMALA
(grudzień 2006)
zdjęcia
W drodze do położonego w górach Todos Santos
chicken bus
wspiął się na przełęcz o wysokości 3200m pokonując setki
zakrętów,
po czym powoli zjechał krętą, kamienistą drogą do doliny przykrytej
chmurami.
Tam właśnie ukryte było miasteczko Todos Santos.
Bardzo
charakterystyczne są tutaj stroje mężczyzn. Prawie każdy, od
dziecka do
staruszka, nosi tradycyjne czerwone spodnie i jasną koszulę z dużym,
kolorowym
kołnierzem. Na głowach słomiane kapelusze z niebieską opaską,
oczywiście
wszyscy takie same. Mówią językiem Mam,
a hiszpańskiego uczą się dopiero w szkole.
Samo miasteczko nie wygląda zbyt ciekawie.
Błotniste ulice,
obskurne domy. Nic dziwnego, że tak wielu facetów
się upija. Nieraz
ledwo powłuczą nogami, nawet przewracają się w błoto. Na
głównym
placu zawsze stoi wielu mężczyzn i podpiera barierki. Widać
nie mają nic
do roboty. Kobiety, z drugiej strony, wydają się być zajęte.
Turyści są mile widziani, ale w 2000 roku pewien Japończyk
został
zamordowany
przez tłum. Po mieście chodziły pogłoski, że ubrani na czarno
sataniści
porywają dzieci. Ubrany akurat w czarna koszulkę Japończyk
zaczepił
dziecko na targu, matka się wystraszyła, zaczęła krzyczeć.
Japończyk
uciekał, ale tłum go dopadł i zlinczował. Oczywiście okazało
się, że był
niewinny i ludzie żałowali tego co sie stało. Za
późno, niestety, dla
Japończyka.
Dzień po przyjeździe wybraliśmy się z Mayu na najwyższy szczyt w
okolicy - La
Torre, 3837mnpm. Nie było to trudne wejście, ale zostało
wynagrodzone słoneczną
pogodą i widokiem chmur zakrywających doliny poniżej La Torre.
Zejście było bardzo ciekawe.
Ścieżka
prowadziła lasem wzdłuż strumieni i jeziorek. Przechodziliśmy
po pniu
ponad jednym z nich w 5 osób. Ktoś musiał wpaść do
wody. Wydawało
się, że nie będzie chętnych, ale Mayu się poświęciła, choć nieumyślnie,
dla
uciechy ogółu. Na szczęście dzień był słoneczny i
ciepły.
Po powrocie przenieśliśmy się z naszego czystego, wykafelkowanego
pokoju
hotelowego do obskurnej chaty rodziny Martin. Nocleg u
lokalnych mieszkańców
kosztuje drożej, ale daje możliwość przypatrzenia się codziennemu życiu
tych
ludzi. Rodzina składała się z babci, 2
córek i 3 wnuków. Mąż
starszej córki ulotnił się i zostawił ją z trojką małych
dzieci. Druga córka,
Marcela, 21 lat, wciąż czeka na męża. Nie ma żadnych
planów na przyszłość.
Wywróżył jej ktoś, że będzie miała męża i 5-cioro
dzieci, więc czeka
cierpliwie. W ciągu dnia obie córki tkają
tradycyjne bluzki na sprzedaż.
To bardzo żmudna i czasochłonna praca, a zapłata marna, bo
kupujących
jest niewielu. Praktycznie tylko turyści, bo tutaj każdy sam
potrafi
sobie utkać materiał na ubranie. Oprócz nocujących
u nich turystów, to
jest jedyne źródło dochodu. Babcia pracowała całe
życie na polu i piorąc
ludziom ubrania, ale już nie ma siły. Ma tylko 56 lat, ale
dałbym jej 70
co najmniej. Życie w Gwatemali nie było łatwe w ciągu
trwającej ponad 30
lat wojny domowej. Zwykli ludzie cierpieli ze strony
zarówno sił rządowych,
jak i partyzantów. Żołnierze spalili jej dom, na
szczęście rodzina zdążyła
się ukryć.
Ich obecny dom ma 12 lat. Zbudowany jest z
kwadratowych bloczków ulepionych z ziemi i kryty blachą.
W środku klepisko, piec także ulepiony z bloczków,
2 łóżka bez materacy.
Rozlatująca się szafka i garnki wiszące na ścianie to cały
ich sprzęt
domowy. Przed domem błoto po kostki oraz zlew do prania i
mycia.
Dobrze, że chociaż mają bieżącą wodę i, od 9 lat,
elektryczność. Po
prawej stronie stoi miniatura chaty o kształcie iglo zwana, o zgrozo,
chuj.
Jest to
prymitywna sauna, z której oczywiście skorzystaliśmy.
Przez 2 godziny
Marcela paliła w środku ognisko aby nagrzać kupę kamieni,
które polewane potem
wodą dostarczały gorącej pary. Siedzieliśmy tam sobie z Mayu
prawie godzinę,
odwlekając wyjście na zimne, błotniste podwórko.
Po saunie nadszedł czas
na skromną kolację. Było to kilka placków tortilla
z majonezem i trochę
jajecznicy. Śniadanie różniło się tym, że zamiast
jajecznicy była papka z
czarnej fasoli, zwanej
frijoles.
Z radością znalazłem starą mapę świata, którą widać ktoś im
kiedyś
podarował.
Nareszcie mogłem komuś pokazać gdzie jest Polska.
Marcela, jako młoda
dziewczyna, rokowała największe nadzieje na to, że coś zajarzy.
Niestety,
nie mogła nawet znaleźć Gwatemali. Szukała w Afryce.
Powiedziałem,
że tam mieszkają Murzyni. Akurat Kongo miało ciemny kolor,
więc powiedziała
wskazując tam palcem: "rozumiem, tu mieszkają Czarni bo tu jest
czarno". Ręce opadają, przecież chodziła do szkoły.
Dla niej i
dla innych jej podobnych nie ma żadnych szans na lepsza przyszłość.
Cały świat
się zmienia, pędzi do przodu, a oni z każdym dniem zostają coraz
bardziej w
tyle. Na szczęście jest to problem tylko bardziej
odizolowanych wiosek.
Pokręciliśmy się do południa i odjechaliśmy, zostawiając ich samych ze
wszystkimi problemami jakie przygotowało im życie.
Lanquin i Semuc Champey
Jadąc drogą z Huehuetenango do Lanquin autobus pokonuje tysiące
zakrętów
czasami pnąc się w górę, a czasami zjeżdżając w
dół. Mija
miasteczka i
wioski otoczone zielonymi, stromymi górami.
Zatrzymaliśmy się na nocleg w
Uaspantan, gdzie najbardziej przypadł mi do gustu piec w kuchni.
Następnego dnia dotarliśmy do miasteczka Lanquin i
odwiedziliśmy pobliską
jaskinię. Jej korytarze mają długość 40 km, ale tylko część
jest dostępna
do zwiedzania. Jeszcze nikomu nie udało się pokonać całej
długości, choć
byli tacy, co weszli i już nie wyszli. Dnem jaskini płynie
rzeka, więc
wymaga to specjalistycznego sprzętu. Idąc korytarzami słychać
w dole szum
wody. W dwóch miejscach zszedłem aż do
rzeki. Płynie ona
kilkoma korytami o silnym prądzie, huczy, pieni się i znika w ciemnych
dziurach. Nie chciałbym tam wpaść! Sporo się
napociłem i ubłociłem,
aby przejść jednym z kanałów. Idąc w głąb
znalazłem
obszerną komnatę pełną zwisających
stalagmitów. Jeszcze kawałek tunelu i
koniec. Dziwne uczucie
być tak samemu głęboko pod ziemią, może nie strach, ale jakiś
niepokój. Wyszedłem
z dziury do oświetlonego, głównego korytarza, gdzie Mayu już
się niecierpliwiła.
Poszliśmy dalej podziwiając przeróżne formy skał,
stalaktytów i stalagmitów.
Zapuściliśmy się w ciemny tunel gdzie żyją dziwne, 10-cio
centymetrowe
owady. Jak można się spodziewać, nie reagują na światło, ale
dotknięcie
jednego z długich, falujących czułków powodowało
natychmiastową ucieczkę.
Niestety musieliśmy wracać bo już nas przyszli szukać.
Zamiast
dozwolonej godziny spędziliśmy w środku prawie trzy.
Kolejny dzień poświęciliśmy na wypad do parku narodowego Semuc Champey.
Po półgodzinnej wspinaczce do punktu widokowego,
naszym oczom ukazał się piękny
widok kanionu i błękitnych jeziorek wypełniających jego dno.
Spoceni i ubłoceni
nie mogliśmy się doczekać kąpieli, więc zeszliśmy jak najszybciej w
dół.
Rzeka Cohabon wpada tam z ogromnym hukiem do tunelu i pojawia
się dopiero
po 300-tu metrach. Długo podziwialiśmy ten żywioł, wpatrując
się
w spieniony
nurt rzeki, która kotłuje się i pieni wpadając w ciemną
otchłań. Część
wody płynie jednak górą po skałach, tworząc błękitno-zielone
laguny, które widzieliśmy
z góry. Ciepła woda spada z jednego jeziorka do
drugiego małymi
kaskadami, zapraszając do kąpieli. Oczywiście nie trzeba nas
było namawiać,
taką kąpiel należy traktować jako przedsmak raju. W słońcu
kolor wody i otaczającej
nas zieleni był po prostu boski. Po 300-stu metrach skały
kończą się
nagle, a 10m poniżej z hukiem pojawia się rzeka Cohabon.
Semuc
Champey był
wyjątkowo pięknym miejscem, które na długo zapisze się w
mojej pamięci.
Antigua Guatemala
Antigua Guatemala to chyba najładniejsze miasto w Gwatemali.
Było stolicą
kraju aż do czasu potężnego trzęsienia ziemi, które
zrujnowało miasto.
Stolica została przeniesiona, a w Antigua zostały zgliszcza.
Teraz większość
miasta jest odbudowana, ale ciągle można oglądać wiele ruin.
Po miesiącu podróży z Mayu, nasze drogi się rozeszły i
przyjechałem sam do
Antigua. Dojechał za to Daniel, Gwatemalczyk z
którym zdobywaliśmy Santa
Maria. Spodobały mu się wulkany i chciał, abyśmy wybrali się
na następny.
Tym razem celem był aktywny Pacaya. Pojechaliśmy w
czterech i po
godzinie byliśmy u brzegu czarnej, zastygłej rzeki lawy.
Jeszcze kilka miesięcy
temu była czerwona, teraz niestety tylko w niektórych
miejscach można odpalić
papierosa od gorącej lawy. Było już prawie ciemno, w kraterze
500m powyżej
co chwila pryskała rozgrzana do czerwoności lawa. Nie trwało
to długo, bo
chmury przesłoniły szczyt i zawiedzeni zeszliśmy do parkingu.
Pojechaliśmy do Gwatemali na imprezę u znajomej znajomego
Daniela.
Wjechaliśmy na piękne, strzeżone osiedle.
Byłem zaskoczony,
kiedy podjechaliśmy pod dom. Wielki, bogaty, otoczony
zielenią. Co
chwila podjeżdżały nowe samochody pełne nastolatków.
Grała muzyka,
alkoholu oczywiście nie brakowało. Ojciec solenizantki
zamówił muzykę na żywo, tak zawnych
mariachis.
To
był zupełnie inny świat
od tego z
Todos Santos. Tutaj młodzież miała wszystko, czego dusza
zapragnie, od samochodów
do modnych ciuchów. Jestem pewny, że nie mają
pojęcia, jak żyją ludzie
biedni. W ich małym światku niczego nie brakuje, więc nie
maja potrzeby
go opuszczać.
Podsumowanie
Gwatemala bardzo mi przypadła do gustu. Przyjemny klimat,
niskie ceny, przyjaźni
ludzie. Najbardziej zaskoczyła mnie różnorodność
kultur tego kraju.
W Gwatemali istnieją 22 języki oprócz
hiszpańskiego, a potomkowie Majów żyją
tak, jakby czas stanął w miejscu. Szczególnie
kobiety ubierają piękne,
kolorowe stroje i noszą zakupy w koszach na głowach. Po
drogach śmigają
chicken busy zapełnione do granic możliwości. Krajobrazy,
choć niewątpliwie
piękne, nie zrobiły na mnie aż takiego wrażenia. Dla mnie
głównym
bogactwem Gwatemali są jej mieszkańcy.
zdjęcia