Z MEKSYKU DO ARGENTYNY 2006 - 07
TREKING W OKOLICY MÉRIDA I WEJŚCIE NA PICO BOLÍVAR 4985m, NAJWYŻSZĄ GÓRĘ WENEZUELI
(marzec 2007)
zdjęcia
Po
powrocie z Los Llanos wiedziałem, że muszę
się zdobyć na coś bardziej wymagającego. Oczywistym wyborem
były góry koło
Merida. Kupiłem prowiantu na 10 dni, spakowałem wszystko, co
potrzebne i
wyruszyłem. Pierwszą przeszkodą był budynek strzegący wstępu
do Parku
Narodowego. Oczywiście mogłem tam wejść i zapłacić $3 za
każdy dzień
pobytu, ale wykosztowałem się już na Los Llanos. Zszedłem w
dół do
rzeczki płynącej po lewej stronie drogi i przeszedłem kawałek skacząc
po głazach,
co nie jest łatwe z ponad trzydziesto kilogramowym plecakiem na
plecach.
Dalej się nie dało, więc przedzierałem się przez bambusy i
inną gęstą roślinność.
W końcu wyłoniłem się z wąwozu spocony i brudny, ale
zadowolony z udanej
misji. Teraz wystarczyło tylko iść ścieżką pod
górę ponad 1000m aż do
granicy lasu, pestka... Początkowo otaczała mnie gęsta,
opływająca
zielenią dżungla. Wilgotna i tętniąca życiem, ale zmieniająca
się wraz z
wysokością. Powoli,
krok po kroku,
zbliżałem się do celu dnia, jeziora o nazwie Laguna Coromoto.
Drzewa
stawały się coraz mniejsze, pojawiły się ogromne kępy
bambusów. W jednym
miejscu, przy strumieniu, najwyraźniej wiele osób rozbija
namiot.
Zdecydowałem zostać na noc, bo bambusy dostarczają łatwego
materiału na
opał, a wieczory są zimne.
Laguna Coromoto
Następnego dnia wyruszyłem dalej i po półgodzinnym marszu
wyłoniłem się z lasu
karłowatych drzew o łuszczącej się korze. Moim oczom ukazała
się Laguna
Coromoto i od razu mnie urzekła. Po niedługim namyśle
rozbiłem namiot i
zdecydowałem spędzić tam cały dzień. Obszedłem jezioro
dookoła, wchodząc
na liczne głazy i robiąc zdjęcia. Byłem już blisko namiotu,
ale musiałem
jeszcze przejść przez strumień wpadający do jeziora.
Ściągnąłem buty i zarzuciłem
je na ramię. Idąc
po trawie zanurzonej
po kostki w wodzie, posunąłem się kilka kroków.
Trawa zapadała się, ale to
co sie stało potem zupełnie mnie zaskoczyło. Nagle cała noga
przebiła kożuch
trawy i ugrzęzła w mule, a za chwilę z drugą stało się to samo!
Nie bacząc
na wodę i błoto rzuciłem się w tył i wyczołgałem się na suchy brzeg. Jeszcze raz spojrzałem
na
namiot.
Był tak blisko, a jednocześnie tak daleko!
Spróbowałem w innym
miejscu, ale stało się to dokładnie to samo. Nie było rady,
musiałem sie poddać
i znów obejść jezioro, wracając tak jak przyszedłem.
Wieczorem rozbiła się para turystów z dwoma przewodnikami.
Porozmawialiśmy
i okazało się, że mają taki sam plan jak ja. Była to pomyślna
okoliczność,
bo nie znalem szlaku a kopia mapy którą miałem była fatalna.
Trzeciego
dnia wyruszyłem pierwszy i podszedłem 700 metrów do jeziora
Laguna Verde.
Ścieżka prowadziła
do końca doliny, która stawała się coraz węższa i bardziej
skalista.
Widoki pięknego jeziora zrekompensowały trudy tego podejścia,
ale do celu
brakowało jeszcze trochę. Była nim kolejna laguna, o nazwie
El Suero na wysokości 4170m.
Aby tam dojść, musieliśmy się wspiąć kolejne 200
metrów, co jest
dużym wysiłkiem
z ciężkim plecakiem na plecach. Na pociechę otaczało nas
przepiękne
páramo i
skaliste góry. Tej nocy wiał silny wiatr
szarpiący namiotami, i
wszyscy obudziliśmy się niewyspani.
Ja znów wyruszyłem jako pierwszy. Wspiąłem się do
połowy stromego żlebu i
przeszedłem po skałach do małej przełęczy. Stamtąd rozciągał
się wspaniały
widok na okolicę, a po prawej stronie wznosiła się skalista
górka. Wszedłem
na nią nie bez trudu, a w międzyczasie dogoniła mnie reszta.
Prawdę mówiąc, nie byłem pewny dalszej drogi, więc
wolałem
poczekać. Poszliśmy
dalej razem po skałach w kierunku najwyższej góry Wenezueli,
Pico Bolivar 4985m. Co prawda wenezuelskie mapy dają Pico
Bolivar
trochę ponad 5000 metrów, ale przeprowadzone ostatnio
pomiary
satelitarne potwierdziły, że jest to 4985m. Znów
mogliśmy
podziwiać piękne, trawiaste stepy
páramo.
Rozbiliśmy
namioty u podnóża Pico Bolivar w pobliżu zielonego jeziorka.
W zagłębieniach
skalnych stała woda nagrzana słońcem, więc mogliśmy zażyć pierwszej
kąpieli od
4 dni. Noc znów była zimna, temperatura trochę
poniżej zera.
Pico Bolivar 4985m, najwyższa góra Wenezueli
Kolejny dzień był bardzo ważny. Zaczął się jeszcze po ciemku
i jego celem
było zdobycie Pico Bolivar. O wschodzie słońca byłem
już na
skałach w drodze na szczyt. Trzeba było iść ostrożnie, a
czasami wspinać
się po lodowatych skałach. Ostatni odcinek był
najtrudniejszy,
ale ciągle
do zrobienia bez ubezpieczania liną. Sama wysokość powoduje
zmęczenie,
ale pogoda nam dopisała. O 8.00 stanąłem na szczycie, gdzie
szaleni na
punkcie Bolivara Wenezuelczycy umieścili pomnik swojego bohatera
narodowego.
Wkrótce po mnie dotarła reszta, a po piętnastu
minutach schodziliśmy w dół.
Ja po skałach, tak jak wszedłem, przy czym poziom adrenaliny
groźnie mi podskakiwał.
Pozostała czwórka zeszła po linach. Tego
samego dnia oni
kontynuowali do Pico Espejo, gdzie znajduje się końcowa stacja
najwyższej i najdłuższej
kolejki linowej na świecie. Stamtąd łatwo i szybko
wrócili do Merida.
Ja natomiast poszedłem z powrotem i rozbiłem się u
podnóża innej góry, Pico La
Concha 4850m.
Szóstego dnia zwinąłem majdan, schowałem plecak pomiędzy
skałami i wyruszyłem
na podbój La Concha. Nie wiedziałem jak tam
dotrzeć, i wspiąłem się do przejścia
pomiędzy skałami w grzbiecie ciągnącym się od Pico Bolivar.
Niestety, z
drugiej strony było zbyt stromo, a grzbiet za bardzo skalisty.
Zszedłem w dół
i poszedłem wzdłuż grzbietu, po czym zaatakowałem inną przerwę
pomiędzy
skałami. Tym razem bingo! Stamtąd po skałach
wdrapałem się aż na
sam szczyt, gdzie mogłem podziwiać chmury wypełniające doliny poniżej.
Ich kształty wciąż się zmieniały, gdyż pędzone wiatrem
natrafiały na
przeszkody w postaci gór i skał. Zszedłem w
dół do miejsca, gdzie zostawiłem
plecak i poszedłem do Laguna El Suero, gdzie spędziłem noc.
Pico Humboldt 4950m i Pico Bonpland 4850m
Dzień siódmy był także bardzo ważny. Postanowiłem
zdobyć drugą co do wysokości
górę Wenezueli, Pico Humboldt 4950m. Nie jest
trudna, ale
musiałem przejść
przez niewielki lodowiec, co nigdy nie jest bezpieczne w pojedynkę ze
względu
na szczeliny. Pomimo swojego niewielkiego rozmiaru, lodowiec
był bardzo popękany
szczególnie przy końcu. Szedłem ostrożnie i w
pewnym momencie lód chrupnął,
trzasnął i noga wpadła w próżnię. Odruchowo
rozwarłem ręce, ale na szczęście
szczelina nie była duża. W końcu zszedłem z lodowca na skały
i
pozostało
mi tylko wspiąć się po nich ostatnie 100m do szczytu. Gdy tam
w końcu stanąłem,
spojrzałem na pobliską górę, Pico Bonpland 4850m
Pamiętam jak 2 dni wcześniej jeden z przewodników powiedział
"tam wejdź!".
Jego ton mówił "nie masz szans".
Spojrzałem na zegarek.
Późno już, ale skuszę się. Wygląda
stromo, ale często przy bliższych
oględzinach można znaleźć drogę. Tak było i tym razem.
Przeszedłem
grzbietem i po skałach na sam szczyt, gdzie widoki były po prostu
wspaniałe.
Szczególnie równina Los Llanos, 4.5km
poniżej, przykryta chmurami niczym
puszystym dywanem, wyglądała magicznie. Wtedy wpadłem na
pomysł, żeby nie
wracać tą samą drogą, ale zejść z drugiej strony góry.
Same skały oczywiście,
ale wiedziałem że jakoś się uda. Nie było łatwo skakać po
głazach i
kamieniach trawersując te strome skały. W pewnym momencie
zapiekło mnie
coś w kolanie. Przy każdym zgięciu ból wracał, i
wiedziałem, że mam duży
problem. Nie dość, że nie wiadomo czy w ogóle dam
radę tędy zejść, to
jeszcze robiło się późno. A ja z kolanem do
wyrzucenia. Schodziłem
tak, żeby nie zginać prawego kolana i po męczących dwóch
godzinach byłem na
szczycie żlebu, którym już bez problemów zszedłem
do jeziora w kotle, gdzie zostawiłem
plecak. Poszedłem dalej w dół, zadowolony z
siebie.
W końcu zdobyłem
2 góry w jeden dzień.
Kolejnego dnia zszedłem całe 1800m w dół w pobliże budynku Parku
Narodowego. Znów mijałem karłowate drzewa i bambusy, potem
drzewiaste paprotniki, a na koniec gęstą tropikalną roślinność splątaną
lianami. Przespałem się w namiocie i wczesnym rankiem następnego dnia
wyszedłem z Parku i
wróciłem do Merida.
zdjęcia