Z MEKSYKU DO ARGENTYNY 2006 - 07
LEÓN, WYSPA OMETEPE, WULKAN MASAYA I WYBRZEŻE PACYFIKU KOŁO SAN JUAN
(styczeń 2007)
zdjęcia
León i Granada to miasta które charakteryzują się piękną
architekturą kolonialną. León szczyci się kilkunastoma
kościołami, w tym
ogromną katedrą, gdzie spoczywa jeden z największych poetów
Ameryki Łacińskiej,
Ruben Dario. Uroku obu miastom dodają brukowe uliczki i domy
pomalowane
na jaskrawe kolory. Granada leży nad ogromnym jeziorem
Nikaragua, a jej
plac centralny jest jednym z najładniejszych, jakie widziałem w tej
części
świata.
Podczas jednodniowej wycieczki z León odwiedziliśmy plażę Las Penitas.
Połacie ciemnego piasku wydają się nie mieć końca, a
wystające gdzie
niegdzie skałki są idealnym miejscem do oglądania zachodu słońca.
W ciągu
dnia prażyło ono niemiłosiernie, na szczęście w restauracji nad samą
plażą
znaleźliśmy hamaki, dużo cienia i niemały wybór egzotycznych
drinków.
Wyspa Ometepe i wulkan Concepción
Wyspa Ometepe leży na jeziorze Nikaragua o godzinę drogi od miasteczka
San
Jorge. Popłynąłem tam niewielkim promem a silny wiatr
napędzał fale,
które rozbijały się z hukiem o dziób.
Wyspa, a raczej jej dwa wulkany, widoczne były z
bardzo
daleka.
Pierwszego dnia pojechałem na plażę Santo Domingo. Nie była
ona piękna w
tradycyjny sposób, ale miała w sobie coś nadzwyczajnego.
Może to ten
porywisty wiatr, który dodawał skrzydeł, a może te stożki
wulkanów po obu jej
stronach, sam nie wiem. W każdym razie urzekła mnie ta czarna
plaża.
Kolejnego dnia wybrałem się na wulkan Concepción, 1610m.
Jest on
najwyższym punktem wyspy, a jego perfekcyjny stożek aż się prosi o
zdobycie.
Wyszedłem o 5 rano. Po ciemku przeszedłem przez
plantację bananów i
zacząłem długą, męczącą wspinaczkę. Ścieżka prowadziła przez
wiecznie
zielony las, następnie po starej, zastygłej lawie aż do granicy lasu.
Coraz stromej pod górę, ścieżka pięła się
wśród krzewów i zarośli. Na wysokości 1000m
zaczęły się chmury, które
prawie zawsze zakrywają górne
partie wulkanu. Wilgotne powietrze znad jeziora, gnane
wiatrem, napotyka
na tą ogromną przeszkodę i wznosząc się tak nagle traci wilgoć,
która skrapla
się i tworzy chmury. Wiatr wiał coraz mocniej napędzając
drobne kropelki
wody z tak siłą, że wkrótce nie było na mnie suchej nitki.
Uparcie brnąłem
pod górę, mokry i zziębnięty ale świadomy bliskości celu.
W końcu ukazał
się tuż przede mną! Był to krater ogromnych
rozmiarów, wnioskując z tego
kawałka, który było widać we mgle.
Smród siarki i gorąco buchające od
niego dało się odczuć pomimo wiatru tak silnego, że trudno było
utrzymać równowagę.
Ściany krateru były prawie pionowe, więc trzeba uważać żeby
nie wpaść!
Po kilku minutach wracałem nie mogąc się doczekać kiedy
słońce ogrzeje
mnie i wysuszy. Do hotelu dotarłem nieźle zmęczony po
dziesięciu
godzinach i już nic tego dnia nie zrobiłem.
Masaya
Do Masaya pojechałem z podwójną misją - aby zobaczyć krater
Santiago oraz
jezioro Laguna de Apoyo. Do wulkanu dojechałem autobusem a
potem "na
stopa". Sam krater jest ogromny i dość głęboki, a z
jego dna nieustannie
wydobywa się dym. Nic dziwnego, w końcu wulkan jest aktywny.
Szkoda
tylko, że dym przesłania widok dna krateru. Na
wzgórku ponad kraterem
wznosi się krzyż upamiętniający egzorcyzmy odprawiane przez ojca
Francisco de Bobadilla
w XVI wieku. Wulkan Masaya uważany był wtedy za "wejście do
piekła". Więc ojciec Francisco wszedł na
wulkan i bohatersko
zatorował drogę Szatanowi (który, nawiasem
mówiąc, i tak wylazł gdzieś bokiem,
albo może innym wulkanem).
O 10 minut drogi piechotą znajduje
się drugi
krater, nieaktywny, ale z widokiem na jezioro Masaya i okoliczne
wulkany. Schodząc
w dół mijaliśmy starą, zastygłą lawę sprzed kilku
wieków, teraz porośniętą roślinnością,
ale ciągle wyraźnie widoczną. Wulkan Masaya i jego aktywny
krater
Santiago były warte zobaczenia, ale nie zaowocowały nadzwyczajnymi
zdjęciami.
Podobnie jak Laguna de Apoyo, gdzie piękny widok na jezioro
wypełniające
dno rozległego krateru był nieuchwytny z okna szybko jadącego
samochodu.
Dopiero nad brzegiem mogłem do woli nasycić oczy widokiem
czystej, niebieskiej
wody i zielonego lasu otaczającego jezioro. A w drodze
powrotnej, w świetle
zachodzącego słońca, wszystko wydawało sie jeszcze piękniejsze.
San Juan del Sur
Ostatnim miejscem, jakie odwiedziłem w Nikaragui była nadmorska
miejscowość San
Juan. Od razu po przyjeździe wybrałem się na wycieczkę po
okolicznych pagórkach.
Ścieżka pięła się w górę pośród suchego
lasu tropikalnego. W porze
deszczowej jest tam podobno zielono, ale w styczniu dominuje niebieskie
niebo i
żółta trawa. Coś za coś...
Na końcu półwyspu znajduje się stara, niewielka latarnia
morska. Bez
wnikania w szczegóły, wejście na nią kosztowało mnie dużo
wysiłku. Ale za
to widok z góry na skaliste wybrzeże był piękny, podobnie
jak zachód słońca, na
który cierpliwie poczekałem. To był ostatni
zachód w Nikaragui, następnego
dnia o 6 rano już jechałem do Kostaryki.
Podsumowanie
Jadąc do Nikaragui obawiałem się o bezpieczeństwo. Na
szczęście
bezpodstawnie. W czasie dziesięciodniowego pobytu prawie
nigdy nie czułem
się zagrożony. Ludzie
chętnie rozmawiali
i pomagali mi, kiedy tego potrzebowałem. W bardziej
turystycznych
miejscach często słyszałem "daj monetę".
Było to denerwujące, ale jako część podróży po
Ameryce Centralnej po
prostu niezbędne. Podobnie jak fatalne drogi, stare autobusy
czy tłumy
sprzedawców, którzy je wypełniają na każdym
przystanku.
zdjęcia